[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sprawna pozostała jedna jednostka i jej załoga natychmiast przystąpiła do akcji ratowniczej. Ale warunki
były niezwykle trudne. Wysoka fala rozpraszała łodzie ratownicze po morzu okrytym coraz to gęściejszą
mgłą.
U-boot odszedł i nie pojawił się więcej. Na pokład ocalałego trałowca zbierano rozbitków. Tych,
których zdołano odnalezć, okręt odwiózł do najbliższego z ludzkich osiedli na brzegu cieśniny Jugorski Szar.
Lecz na Morzu Karskim pozostało jeszcze wiele tratew, szalup i łodzi z ludzmi żywymi i umierającymi.
Gdy tylko do dowództwa Flotylli Białomorskiej nadeszła tragiczna wiadomość, natychmiast z Dikson
wystartowały samoloty wojskowe i lotnictwa polarnego. Mijały kolejne dni, samoloty krążyły nad miejscem
wypadku, ale piloci nie mogli znalezć rozbitków. Gęsta mgła kładła się na powierzchni morza i
uniemożliwiała akcję ratowniczą. Trzeba było czekać na polepszenie pogody.
Czekać! Czy można czekać w takiej sytuacji? Czy można siedzieć spokojnie w bazie, wiedząc, że tam,
na morzu, umierają ludzie. Tymczasem synoptycy nie zapowiadali zmian w atmosferze. Bezsilność jest
rzeczą straszną. I właśnie oni, synoptycy, znalezli właściwą metodę.
Wszystkie wiadomości o poszukiwaniach rozbitków z Mariny Raskowej spotykały się w Dikson. A
były to wiadomości przykre, nie pozostawiające nadziei. Wreszcie synoptyk Nikita Szaciłło i hydrolog
Michaił Somow opracowali oryginalny plan poszukiwań na Morzu Karskim.
Cały akwen podzielony został na kwadraty, których ogólną podstawą była linia brzegowa. Autorzy
planu wzięli pod uwagę wszystkie podstawowe składniki prognoz: wiatr i falę, charakterystykę prądów
morskich w rejonie katastrofy i najbardziej prawdopodobną prędkość dryfu łodzi ratunkowych i tratew,
gęstość mgły i wysokość dolnej podstawy chmur. W ten sposób określono, w jakim mniej więcej rejonie
morza mogą się teraz znajdować ludzie z Mariny Raskowej . Wynikało to z obliczeń matematycznych. I to
był początek akcji ratowniczej, przemyślanej w szczegółach i prowadzonej metodycznie.
Pomimo mgły piloci startowali teraz z większym jeszcze zapałem i ruszali w wytyczony kwadrat, by
spenetrować go dokładnie. I okazało się, że zdołali odnalezć kilka łodzi i tratew. Aodzie latające pilotów
wojskowych S. Sokołowa i E. Jewdokimowa wodowały, brały na pokład ludzi i odwoziły na ląd. W
czwartym dniu akcji odnaleziono i uratowano osiemnastu rozbitków, następnie dwudziestu pięciu i jeszcze
jednego. Po kilku dniach znów zauważono tratwę. Znajdowało się na niej około czterdziestu ludzi, lecz znów
warunki pogody pogorszyły się tak bardzo, że o wodowaniu nie mogło być mowy. Był to już jedenasty dzień
od zatonięcia Mariny Raskowej .
Jednym z pilotów lotnictwa polarnego był Matwiej Kozłow, człowiek, który całe swoje lotnicze życie
spędził nad obszarami okołobiegunowymi centralnej Arktyki. Wykonał setki lodowych zwiadów, obsługiwał
Północną Drogę Morską, lądował na oddalonych stacjach polarnych. Jego praca związana była z pogodą i
niepogodÄ….
Wojna zastała Kozłowa nad Morzem Czarnym i tam latał jako pilot bombowca, uczestnicząc w nalotach
na pola naftowe Rumunii i walcząc przeciwko okrętom Kriegsmarine. Jednak został odwołany z lotnictwa
bombowego, przeniesiono go na Północ do prac cywilnych, jeżeli tak można nazwać loty mające na celu
wyławianie z morza amerykańskich marynarzy z okrętów osłony konwojów. Wykonywał także loty sanitarne
do zimowisk, w czasie których prowadził jednocześnie rozpoznanie stanu morza i pogody. I oto teraz szukał
ludzi z Mariny Raskowej .
Latająca łódz Matwieja Kozłowa wykonała już kilka lotów. W jedenastym dniu akcji dwusilnikowy
samolot Consolidated PBY Catalina znów wyruszył na poszukiwania. Zapas paliwa umożliwiał
trzydziestosześciogodzinny lot. Nareszcie ustąpiła nieco mgła, lecz nasilił się wiatr. Z północnego zachodu
nadciągał sztorm z wysoką falą. Nie do pomyślenia były próby wodowania przy takim stanie morza. Kozłow
jednakże wystartował. Miał zamiar krążyć nad tratwą, jeżeli ją znajdzie, i czekać na przyjście
kontrtorpedowca Floty Północnej. W ten sposób pomógłby marynarzom odnalezć rozbitków.
W siedem godzin po starcie lotnik zameldował, że widzi tratwę i leżących na niej ludzi. Jednocześnie
zaznaczył, że trwa sztorm i wodowanie jest niemożliwe. W odpowiedzi przyszła depesza:
Kontrtorpedowiec przyjść nie może, działajcie zgodnie z możliwościami .
Co o tym myślicie? zwrócił się Kozłow do pozostałych członków załogi.
A co my mamy do myślenia? Ty jesteś dowódcą, to myśl i decyduj odpowiedział nawigator
Lesnow.
Ja uważam, że jesteśmy gotowi do wodowania stwierdził mechanik Kamirny.
Więc wodujemy! zadecydował Kozłow. Wysokość fali sięgała czterech metrów. Kozłow odebrał
ster drugiemu pilotowi. Chciał sam wykonać ten trudny manewr.
Jeżeli nie trafię na grzbiet fali, po nas uprzedził towarzyszy. Przygotować się na najgorsze.
Trafił jednak. Samolot odbił się od wodnego grzbietu i przeskoczył na następny. Jak płaski kamyk
rzucony na wodę ślizgał się z fali na falę, aż rozkołysany stanął w miejscu. Mechanik wyłączył silniki.
Pozostało jedynie podać linę na tratwę. Kamirny uczynił to błyskawicznie. Jeden za drugim rozbitkowie
przenoszeni byli na pokład, gdzie Lesnow poił ich gorącą herbatą i okrywał przemarznięte ciała kocami.
Z czterdziestu ludzi, znajdujących się na tratwie, przy życiu pozostało tylko czternastu, z tych zaś
jedynie sześciu mogło samodzielnie przedostać się na pokład samolotu.
I co teraz, dowódco? spytał mechanik: Nie wystartujemy. Maszyna przeciążona i ta fala...
Prawda odrzekł Kozłów. Włącz silniki. Płyniemy do Wyspy Białej.
Kozłow nawet nie próbował startować. Catalina szła na pływakach jak dziwaczny, skrzydlaty
katamaran. Po dziesięciu godzinach osiągnęła brzeg wyspy. Trzynastu ludzi przeżyło tę morderczą jazdę.
Jeden zmarł na pokładzie samolotu.
Z sześciuset osiemnastu osób, znajdujących się na Marinie Raskowej i dwóch zatopionych
trałowcach, udało się wyłowić z wód Morza Karskiego dwustu pięćdziesięciu sześciu ludzi, którzy przeżyli
tragediÄ™.
DWÓCH NA LDOLODZIE
Nie ulegało wątpliwości, że niemiecka baza znajduje się gdzieś w pobliżu. Ci dwaj, którzy w panice
uciekli za wzgórze, nie mogli odejść daleko. Nie byli przecież odpowiednio ubrani do wędrówki przez
Grenlandię, nigdzie też Jensen nie spotkał śladów psiego zaprzęgu. Trzeba zatem jak najszybciej
zawiadomić dowódcę patrolu, Iw Paulsena, o spotkaniu i jak najszybciej dać znać gubernatorowi Eske
Brunowi o obecności Niemców.
Trzy psie zaprzęgi ruszyły w drogę. Jensen nie zabrał ze sobą ani jednego przedmiotu znalezionego w
chacie, nawet pistoletu. W Grenlandii nie zabierało się cudzych rzeczy.
Do Eskimoness mieli ponad siedemdziesiąt mil. Do wieczora przejść mogli prawie jedną trzecią tej
drogi. Jensen wiedział, że przed zmrokiem zdążą do znanej mu myśliwskiej chaty leżącej na trasie. Tam
muszą się zatrzymać, odpocząć, a przede wszystkim wysuszyć po przymusowej kąpieli obok wyspy Sabine.
Do rana przecież nic stać się nie może.
Tymczasem po śladach psich zaprzęgów szło na południe ośmiu ludzi w zielonoszarych wojskowych
mundurach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]