[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jak młodą i urodziwą jesteś, strach pomyśleć, na jaką hańbę cnota twoja narażona
by była. Nie zdołalibyśmy cię obronić mimo woli naszej. Uprzedzamy cię o tym z
góry, abyś w razie nieszczęścia skarżyć się na nas nie miała prawa. Chocia te
słowa wieśniaka Agnolellę mocno przeraziły, przecie zważywszy, że pora jest
pózna, rzekła w te słowa: - Aaska boska mnie i was od nieszczęścia ochroni.
Jeśli już zasię tak okrutny los mi jest przeznaczony, to wolę być raczej przez
Strona 144
Dekameron - Giovanni Boccaccio
ludzi skrzywdzoną niż rozszarpaną w lesie przez zwierzęta. Po tych słowach
zeszła z konia i do domu wieśniaka się udała, aby podzielić z zacnymi ludzmi ich
skromną wieczerzę. Po czym nie rozdziewając się legła z nimi pospołu na łoże.
Całą noc płakała i wzdychała, przypominając sobie różne przypadki i myśląc o
umiłowanym, o którego losie nic dobrego nie tuszyła. O świcie usłyszała gromkie
kroki zbliżających się licznie ludzi. Natychmiast wyskoczyła z łóżka i wyszła na
obszerny dziedziniec, poza domem się znajdujący. Obaczywszy wielki stóg siana,
ukryła się w nim, mniemając słusznie, że napastnicy nieprędko dzięki temu ją
znajdą, choćby i na dziedziniec wtargnęli. Ledwie ukryć się zdołała, gdy owa
szajka rabusiów do domku dobijać się poczęła. Spostrzegłszy osiodłanego rumaka,
spytali gospodarza, co za przybysz jest w domu. Wieśniak, nie widząc młódki,
odrzekł: - W domu tym nie ma żywej duszy, krom mnie i staruchy, mojej żony. Koń
ten należał do jakiegoś nie znanego mi człeka, któremu uciekł i przyczłapał tu
wczoraj wieczór. Wprowadziliśmy go pod dach, aby go wilcynie rozszarpali: -
Jeśli koń właściciela nie ma, to my go z sobą zabierzemy - odparł herszt bandy.
Rabusie rozbiegli się na wszystkie strony. Jedni z nich przetrząsali cały
niewielki dom, drudzy na podwórcu plądrowali. Potem odłożyli swe włócznie i
tarcze. Jednemu z nich przyszło wówczas do głowy wetknąć lancę w stóg siana, co
o mały włos śmierci dzieweczki nie spowodowało. Ostrze lancy uderzyło ją w lewą
pierś, tak iż nawet szatę na niej rozdarło. Dzieweczka, myśląc, że raniona
została, w głos już krzyknąć chciała, aliści pomyślawszy o niebezpieczeństwie
opamiętała się. Rabusie, rozłożywszy się tu i tam, piekli kozlęta i inne
mięsiwo, jedli i pili, wreszcie odeszli uprowadzając z sobą konia. Gdy już byli
daleko, wieśniak spytał swej żony: - Co się stało z dzieweczką, która wczoraj do
nas przybyła? Nie widziałem jej od czasu, gdym się z łoża podniósł. %7łona
odrzekła mu, że nie wie, i udała się na poszukiwania. Dzieweczka usłyszawszy, że
rabusie już się oddalili, wyszła ze stogu. Zacni wieśniacy uradowali się wielce,
obaczywszy, że złoczyńcom w ręce nie wpadła. Gdy się już dzień uczynił zupełny,
starzec rzekł do Agnolelli: - Teraz za dnia mogę cię, jeśli taka jest twoja
wola, zaprowadzić do pewnego zamku o pięć mil stąd oddalonego. Mniemam, że
bezpieczny schron tam znajdziesz. Musisz jednak tę drogę piechotą odbyć, bowiem
złoczyńcy konia twego uprowadzili. Młódka wielce się uradowała i poczęła go
zaklinać w imię miłości Boga, aby ją do zamku odprowadził. Wkrótce wyruszyli w
drogę i około drugiej godziny po południu do celu dotarli. Zamek należał do
pewnego szlachcica z rodu Orsinich, zwanego Liello z Campo di Fiore. W tym
czasie przebywała w zamku żona rycerza, białogłowa zacna i świątobliwa wielce.
Ujrzawszy Agnolellę, poznała ją zaraz, przyjęła uprzejmie, a potem spytała,
jakim sposobem w tych okolicach się znalazła. Dzieweczka wszystko jej
opowiedziała. Dama, która znała też Pietra, będącego przyjacielem jej męża,
wielce się strapiła tym, co mu się przytrafiło. Posłyszawszy, gdzie go osaczono,
przekonana była w głębi duszy, że Pietro zginął, rzekła więc w te słowa, chcąc
dzieweczkę uspokoić: - Ponieważ nie wiesz, co się z Pietrem stało, pozostaniesz
u mnie do tego czasu, aż nie nadarzy się okazja bezpiecznego powrotu do Rzymu.
Tymczasem Pietro siedząc na dębie, w ciężkiej rozpaczy pogrążony, obaczył nagle
w pierwszych godzinach nocy stado wilków, które zwęszywszy konia otoczyły go ze
wszystkich stron. Koń zwietrzywszy je stanął dęba, zerwał wodze, którymi był do
drzewa przywiązany, i uciec próbował. Gdy jednak wilcy drogę mu przecięli,
bronił się przez pewien czas kopytami i zębami, aż wreszcie, na ziemię powalony,
uduszonym i rozdartym na ćwierci został. Po czym wilcy ostawiwszy same tylko
kości pobiegli dalej. Pietro, który rumaka za jedyną podporę swoją w tych
nieszczęściach uważał, całkiem głowę stracił i zwątpił już, czy mu się z ostępów
leśnych wydostać uda. Tymczasem zbliżyła się godzina świtu; Pietro przemarzł do
kości, siedząc nieruchomo na dębie. Rozglądając się na wsze strony, obaczył
nagle w oddali, w odległości mili, wielki słup ognia. Gdy się dzień uczynił,
zszedł z dębu, nie bez pewnej trwogi, i w kierunku ognia podążył, aż dotarł do
celu. Koło ogniska obaczył pastuchów śniadających wesoło, którzy z współczuciem
wielkim go przyjęli. Pietro ogrzawszy się i posiliwszy opowiedział im o swoich
przytrafieniach, a potem zapytał, zali tu w bliskości nie ma wioski albo zamku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • michalrzlso.keep.pl