[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podjudzając, na nowy pomysł wpadła. Mianowicie, aby przykładnie ladacznicę pokarać za
wszeteczeństwo obmierzłe z cudzym chłopem i pokładanie się na mogiłkach. Najlepiej na stosie.
Ponieważ nie było pewności, jak Babunia Jagódka przyjmie ową twórczą innowację w
dziedzinie miejscowych obyczajów, postanowiono rzecz całą uczynić cichaczem i jak
najszybciej, póki spokojnie w chacie siedzi i ani dba o zwykłe ludzkie porachunki. Wiedzma
bowiem z łatwych do odgadnięcia powodów była cięta na wszelkie niebezpieczne ogniowe
zabawy. Dbała też wielce, aby wilżyńscy wieśniacy nie nabywali zbędnej eksperiencji w
rozpalaniu stosów i pieczeniu na nich przebrzydłych grzeszników. A zezlona, potrafiła
niezadowolenie okazać pomorkiem bydła albo gradobiciem. Dlatego stos miał być sporządzony
w najdalszym krańcu wioski, nad stawem wedle ruin młyna Betki, by nawet odległy zapach
spalenizny nie doleciał do chaty Babuni Jagódki. I to jak najszybciej, bo Kaniuk mógł lada dzień
wrócić z wyprawy na pastwiska, a wilżyńskie gospodynie nie wiedziały, czy pleban dobrodziej
uraduje siÄ™ z rozwiÄ…zania problemu grzesznicy.
Pozostawał wszakże jeden kłopot uparta nierządnica drugi dzień nie pokazywała się w
gospodzie, widać zawczasu zwietrzywszy pismo nosem. Ale ani Kordelia, ani jej liczne
zauszniczki nie wątpiły, że głód wygna rychło Gronostaj do wioski. Na wszelki wypadek, i gdyby
się wredna dziewka chciała wymknąć z obławy w daleki świat, rozstawiono czujki wzdłuż obu
ścieżek, wiodących do wyjścia z Doliny. Gdzieś się przecież musi wreszcie pokazać, gadały na
ścieżce babiny. A wówczas nim miną dwa pacierze, przywiąże się ją do dyla i ogień roznieci. Po
prawdzie, to w Wilżyńskiej Dolinie okrutnie długo nie popasali komedianci, ani nawet byle
wędrownego handlarza nie oglądano za przyczyną domowych niepokojów, więc się obywatele
niemało cieszyli na podobną rozrywkę.
Gronostaj wysłuchała tych wiadomości, dygocząc i kuląc się za konarem niczym borsuk w
norze. Pózniej rączo pomknęła leśnymi traktami ku swej ziemiance. Ale nawet w środku,
bezpieczna od napaści i zadyszana po biegu, nie potrafiła zatrzymać opętańczego kołatania serca.
Nigdy wcześniej cała wioska nie polowała na nią z równą zajadłością, nigdy też jawnie nie
rozprawiano o stosie. Bała się. W spokojniejszy czas, pomimo obławy próbowałaby przemknąć
się gościńcem ku miastom, w których nikt nie znał jej twarzy i nie słyszał o Wilżyńskiej Dolinie.
Może znalezć jakiś statek płynący do Szczeżupin, albo jeszcze dalej, ku stepom Turzni i
południowym pustyniom, z których przybywały Servenedyjki o twarzach naznaczonych sinym
tatuażem. Właściwie nawet z blizną na policzku nie była szpetniejszą od Servenedyjek, nie
sądziła więc, by podobny uszczerbek na urodzie mógł żywotnie zaszkodzić jej interesom. Zresztą
było aż nazbyt jasne, że w rodzinnej osadzie nie ma już czego szukać.
Pomimo tych wszystkich nieszczęść obecność szczura w jakiś sposób dodawała jej otuchy.
Zwierzak ożywił się wyraznie, gdy rozpakowała węzełek Ortyla, wydobywając spomiędzy
zwojów sukna gomółkę przywędzanego sera, kilka drobnych czerwonych cebulek i pół bochenka
chleba. Jadł łapczywie, co uznała za nieomylny znak ozdrowienia. Nalała mu jeszcze odrobinę
wody w łupinę orzecha i położyła się spać, podkładając pod głowę zawiniątko z Ortylowymi
zapasami. Tej nocy nie zamierzała utracić ani kęsa.
Srodze się miała zawieść.
Noc była ciepła i dziwnie jak na tę porę bezwietrzna, ale Gronostaj spała płytko i
niespokojnie. A pózniej znów usłyszała dzwięk piszczałki. Sosnowe igły, zeschłe liście, drobne
gałązki i zdzbła trawy uniosły się z klepiska i zaczęły wirować w powietrzu w rytm melodii,
kiedy mężczyzna o zrenicach jak płynny ogień grał dla niej w lepiance na zboczu Wilżyńskiej
Doliny. Aż w głębi dusznego omamu przypomniała sobie, że już wcześniej widziała podobne
oczy, utkane z czystej magii i płomieni. Wiele lat temu, tak dawno, że niemal zapomniała o
tamtej chudej dziewuszce, córce grabarza Rękawki, która niegdyś wyprawiła się do chatki
Babuni Jagódki i wypowiedziała życzenie. We śnie jednak wiedzma znów trzymała ją za rękę
zimnymi starczymi palcami i wiodła czarowną ścieżką przez mroczny, jesienny las. Wielkie
srebrzyste ćmy tańczyły wokół nich niczym płatki śniegu.
Chciała się obudzić, ale piosenka spętała ją dotkliwiej niż powróz. Nie potrafiła spojrzeć w
twarz mężczyzny, kiedy wstał wreszcie i ruszył ku jej posłaniu. Wiedziała tylko, że jest w tym
śnie i melodii magia potężna i stara jak Góry %7łmijowe. Była przerażona. I nic nie mogła zrobić.
Nie mogła się nawet poruszyć.
Przed świtem chwycił mróz i ocknęła się na rozkopanym, zmierzwionym posłaniu. Derka
leżała pod ścianą, a po Ortylowym podarunku nie został ani ślad. Właściwie Gronostaj nie
zdziwiła się zbytnio. Po prostu wdziała chodaki, okręciła się starą opończą i wybiegła na ścieżkę.
Była tak rozezlona, że nie zastanowiła się, co też nastąpi, jeśli wieśniacy przydybią ją na
podobnej nieostrożności. Gnała przed siebie, póki nie odnalazła znajomych krzaków leszczyny i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]