[ Pobierz całość w formacie PDF ]

oceanu.
43
— Tak, ale najpierw się prześpię — zamruczał Jim. Wygodnie ułożył się na
trawie. Wiedziony smoczym instynktem odchylił do tyłu swą długą szyję i we-
tknął głowę pod skrzydło.
— No, to do rana, Secoh.
— Jak sobie wasza ekscelencja życzy — odpowiedział cicho błotny smok. —
Usiądę sobie o, tutaj i gdyby czcigodny pan mnie potrzebował, wystarczy tylko
zawołać, a ja natychmiast się zjawię.
Jimowi słowa te wydawały się coraz cichsze, a on sam zapadał w sen.
Rozdział 7
Kiedy znów otworzył oczy, słońce wznosiło się wysoko nad horyzontem. Jim
uniósł się, ziewnął i przetarł oczy.
Secoha nie było. Razem z nim zniknęły resztki wczorajszego posiłku. Jim
uczuł nagły przypływ złości. Liczył na wyciągnięcie z błotnego smoka większej
ilości szczegółów na temat mokradeł.
Podszedł do jeziora i zaczął pić; nasyciwszy się wreszcie, popatrzył na zachód
w kierunku zamglonej linii morza i rozpostarł skrzydła. . .
— Aj! — krzyknął.
Ta pierwsza próba rozpięcia skrzydeł sprawiła, że poczuł, jakby kilka ostrych
noży kłuło go w mięśniach, których posiadania doświadczył dopiero w ciele Gor-
basha. I tak jak każdy, kto nagle przemęczył swe nie przyzwyczajone do wysiłku
mięśnie, był sztywny jak drewno.
Wydało mu się to wszystko zjadliwą ironią. Przez dwadzieścia sześć lat dawał
sobie całkiem nieźle radę bez skrzydeł, a teraz, zaledwie po jednym dniu latania,
wpada w złość, ponieważ zmuszony jest poruszać się pieszo. Odwrócił się ku
morzu i ruszył lądowym szlakiem.
Niestety, nie był to szlak wiodący prosto. Instynktownie starał się wędrować
przede wszystkim suchym lądem, często jednak musiał przeskakiwać niewiel-
kie rowy — odruchowo rozkładał wówczas skrzydła, co wywoływało nowy ból
w zdrętwiałych mięśniach — a raz czy dwa musiał nawet przepłynąć jeziorko
zbyt szerokie, by je przeskoczyć. To mu uzmysłowiło, dlaczego smoki wolą cho-
dzić lub fruwać niż pływać. Jeśli nie wykonywał w wodzie rozpaczliwych niemal
ruchów, tonął. Jim zauważył, że ciało Gorbasha histerycznie bało się, że woda
może wlać mu się do nosa. Dotarł wreszcie do szerokiego pasa suchego lądu,
przypuszczalnie Wielkiej Grobli, o której mówił Secoh. Nie przypominała ona ni-
czego, co dotąd widział na mokradłach i. jakby na potwierdzenie jego domysłów,
jak okiem sięgnąć biegła prosto na zachód.
Jim wyszedł na trawę i w słońcu legł na brzuchu. Pobliskie drzewo ocieniało
mu oczy, żar bijący z nieba działał kojąco na zesztywniałe mięśnie, a trawa była
miękka. Na marszu i pływaniu zeszła mu większa część ranka, a teraz południowy
spokój niósł ze sobą chwile wytchnienia. Było mu dobrze. Zapadł w drzemkę.
45
Obudził go czyjś śpiew. Podniósł głowę i rozejrzał się dokoła. Ktoś nadcho-
dził groblą. Do uszu Jima doleciał głuchy stukot końskich kopyt, pobrzękiwanie
metalu, skrzypienie skór, lecz nade wszystko piękny baryton raźnie wyśpiewujący
jakąś wesołą piosenką. Jim nie dosłyszał początkowych zwrotek, za to wyraźnie
doszedł go teraz jej refren:
Wzrok bystry, ostry włóczni grot,
I miecz, co nie zawodzi.
Pierzchajcie smoki do swych błot.
Gdy Neville-Smythe nadchodzi!
Miał wrażenie, że słyszał już gdzieś przedtem tę melodię. Wciąż jeszcze za-
stanawiał się, czy zna ją rzeczywiście, czy też nie, kiedy nagle rozległ się trzask
łamanych gałęzi. Zobaczył mężczyznę w pełnej zbroi, z podniesioną przyłbicą
i szkarłatnym proporcem łopoczącym tuż poniżej ostrza sterczącej w górę kopii.
Dosiadał dużego, nieco przyciężkiego, białego rumaka.
Zaintrygowany Jim uniósł się.
Mężczyzna na koniu natychmiast go dostrzegł. Przyłbica opadła ze szczękiem,
dłoń odziana w stalową rękawicę jednym ruchem pochwyciła długą kopię, błysnę-
ły złote ostrogi i biały koń ruszył ciężkim galopem prosto na Jima.
— Neville-Smythe! Neville-Smythe! — ryknął mężczyzna głosem stłumio-
nym przez hełm.
Instynkt zwyciężył w Jimie. Natychmiast wzbił się w powietrze, całkiem za-
pomniawszy o obolałych skrzydłach, i właśnie miał rzucić się na pędzącą postać,
gdy w ostatniej chwili, powodowany głosem rozsądku, opadł na wierzchołek drze-
wa.
Rycerz gwałtownie zatrzymał konia pod tym samym drzewem, spojrzał w górę
i napotkał utkwiony w sobie wzrok Jima. Drzewo wydawało się dość rozłożyste,
gdy Jim znajdował się na ziemi, ale teraz, kiedy siedział na jego wierzchołku,
gałęzie trzeszczały złowieszczo. Jednocześnie odległość, jaka dzieliła go od na-
pastnika, nie była tak duża, jakby sobie tego Jim życzył.
— Złaź na dół! — odezwał się rycerz.
— Nie, dziękuję — odrzekł Jim, trzymając się kurczowo pazurami i ogonem
pnia drzewa.
Po słowach tych zapadła cisza, podczas której obaj analizowali powstałą sytu-
ację.
— Przeklęty błotny smok — powiedział w końcu rycerz.
— Nie jestem błotnym smokiem.
— Nie pleć bzdur!
— Wcale nie plotę.
— Jasne, że jesteś.
46
— Mówię ci, że nie! — rzekł Jim, czując jednocześnie, jak znów wzbiera
w nim gniew. Opanował się jednak i już spokojnie przemówił:
— Założę się, że nawet nie zgadniesz, kim jestem naprawdę.
Rycerz nie wydawał się zainteresowany zgadywaniem. Stanął wyprostowa- [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • michalrzlso.keep.pl