[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rozstawałem się prawie nigdy, a gdy przewidywałem niebezpieczeństwo, zabierałem jeszcze na
wszelki wypadek dwa granaty obronne. Posiadanie takiego majdanu niejeden raz stawiało mnie w
głupiej sytuacji przy zetknięciu się z granatową policją.
Jedno z zarządzeń okupacyjnych nakazywało oddanie w komisariacie aparatów radiowych.
Oddać radio? Dobrze, ale mam jeszcze dużo czasu do wyznaczonego terminu. Gdy było jeszcze
ciepło, stawiałem radio na otwartym oknie, nastawiałem na cały regulator, tak że słychać je było w
kilku domach. Dla wszystkich sensacja, bo wielu właścicieli oddało już radia, a ci, co jeszcze je
mieli, grali cicho z jakiejś niezrozumiałej dla mnie obawy. Jeśli jeszcze wolno mieć aparat, to mam
prawo grać tak, jak mi się podoba. Wreszcie przyszedł ostatni termin, po którym, według ogłoszenia,
za posiadanie aparatu radiowego groziła kara śmierci. %7łal oddać. Z drugiej strony obawa, że mają
dokładny spis abonentów i będą wiedzieli, kto nie oddał.
Dobrze. Postanowiłem oddać - ale pożytku z niego i tak nie będziecie mieli! Trzeba oddać
aparat radiowy - brzmiało ogłoszenie. Ale nic w nim nie ma o tym, że musi on być na chodzie.
Ostatniego dnia aparat grał jeszcze przed południem w otwartym oknie. Gdy już postanowiłem go
odnieść, wyłączyłem z kontaktu i... wyrzuciłem na podwórze przez otwarte okno. Z siekierą w ręku
poszedłem na dół i porąbałem całą skrzynkę, a aparat rozwaliłem robiąc z niego jedną kupę szmelcu.
W kieszenie  za parkanem wsadziłem dwa pistolety, w każdą kieszeń spodni po dwa granaty, aparat
pod pachÄ™ i kurs... komisariat przy ulicy Czerniakowskiej.
- Daj spokój, nie urządzaj żadnej draki - radzili koledzy.
- Ja wcale nie urządzam draki - odpowiedziałem. - Idę oddać radio. Dobrego nie oddam, za to
może będą chcieli mnie zamknąć, a przecież zamknąć się nie data, bo podobno w  kiciu dają słabo
jeść.
Chłopaki patrzyli na mnie jak na wariata.
- Ty się chyba długo nie uchowasz - zauważył rzeczowo Mały. - Za dużo brykasz.
- Brykam? Mogę wpaść? Też prawda. Ale postanowiłem, że sam do nieba nie pójdę. Jak już
koniecznie będę musiał iść, to na pewno pójdę w większym towarzystwie.
Idąc do komisariatu przemyślałem różne możliwości i doszedłem do wniosku, że jeśli będą
chcieli mnie zatrzymać i dojdzie do awantury, to jednak dam sobie radę. Przecież nie wiedzą, że
jestem uzbrojony.
Wreszcie komisariat. Wszedłem do środka, a policjant wskazał mi drzwi, za którym urzędował
 specjalista od aparatów radiowych. Byłem w tym pokoju jedynym interesantem.
- Przyniosłem radio, panie władzo - powiedziałem z uśmiechem od drzwi. - Tylko nie wiem,
czy pan przyjmie.
- Dlaczego tak pózno? - zapytał policjant.
- Strasznie lubię muzykę, szczególnie marsze niemieckie, więc chciałem grać jak najdłużej -
odpowiedziałem pogodnie, kładąc na stole aparat zawinięty w papier.
Przodownik spojrzał na mnie zdziwiony, nie wiedząc, czy żartuję, czy mówię poważnie. W
czasie rozmowy odpiąłem guziki palta, żeby było wygodniej w razie rozróbki.
- Niech pan odwinie - rozkazał  glina wskazując brodą  aparat .
- Proszę bardzo. Już się robi - odpowiedziałem i zerwałem papier z aparatu.
- Co pan tu przyniósł? - zapytał przodownik, gdy już zobaczył kupę pogiętej blachy.
- Jak to co? Radio. Musiałem przynieść. Ostatni dzień na zdawanie.
- Gorzej pan już popsuć nie mógł?
- Mogłem, ale myślę, że wystarczy tak, jak jest.
- Zabieraj pan to żelastwo i uciekaj pan z tym do cholery! - zawołał przodownik.
Złapałem  aparat pod pachę i wychodząc mówię:
- Dobrze, zabiorę, tylko żeby pan pózniej nie mówił, że nie przyniosłem radia.
Przed budynkiem komisariatu w różnych punktach ulicy stało czterech naszych chłopaków. Gdy
odszedłem kawałek drogi, dołączyli do mnie. Nic nie mówiliśmy. Wiedziałem, że przyszli, żeby mnie
bronić w razie potrzeby. Każdy z nich poklepał się tylko ręką po boku, dając tym do zrozumienia, że
nie przyszedł z gołą ręką. Szliśmy obok siebie prawie całą szerokością chodnika. Na ulicy
Chełmskiej zauważyłem, że naprzeciw nas idzie czterech żołnierzy niemieckich. Pokazałem
chłopakom Niemców i powiedziałem:
- Zobaczymy, kto komu ustąpi. Ja nie ustępuję.
- My też nie - odpowiedzieli chłopaki i walimy prosto na nich.
W ostatnim momencie żołnierze chcieli ustąpić, ale my wpadliśmy na nich, roztrąciliśmy ich i
stanęliśmy wszyscy trzymając ręce w kieszeniach. W odległości pięciu metrów od nas stanęli
Niemcy i coś ze złością szwargoczą.
- Zobaczcie, jak drą mordy - powiedział ze śmiechem jeden kolega.
- Myślą, że się przestraszymy!
- Szoruj stÄ…d, jeden z drugim!
- Uważaj, żebyś nie dostał po łbie!
- Patrzcie, jakie klawiaki! - wołali koledzy prawie równocześnie i śmieliśmy się wszyscy
patrząc na głupio wykrzywione złością gęby Niemców.
Wreszcie poszli dalej margocząc coś pod nosem. Nie wiedzieli, frajerzy, że mogli się głupio
nadziać, gdyby zaczęli z nami awanturę. Nie przeczuwali, że wszyscy jesteśmy uzbrojeni, mimo to nie
czuli siÄ™ dobrze sami w naszej dzielnicy.
W pierwszym okresie po upadku Warszawy kilka razy wydawano biednej ludności zupę. Jeden
z punktów wydawania znajdował się w warsztatach samochodowych przy ulicy Nabielaka. I to
przypadkiem stało się przyczyną mojej awantury z policjantem.
Miałem umówione spotkanie na ulicy Belgijskiej na Mokotowie. Gdy chciałem skręcić w ulicę
Nabielaka, zatrzymał mnie policjant.
- Nie wolno - powiedział lakonicznie.
- Dlaczego? - zapytałem zdziwiony. Zobaczyłem przy warsztatach dużo ludzi, więc już się
domyśliłem, że wydają zupę.
- Jak mówię, że nie wolno, to nie wolno - odpowiedział już ostro i pcha się, chcąc mnie siłą
odsunąć dalej.
Poprosiłem grzecznie:
- Panie władzo, ja nie idę po zupę, widzi pan, że nie mam garnka. Mam spotkanie na Belgijskiej.
Inną drogą będę musiał okrążać, nadrobię kawał drogi, a już nie mam czasu.
- Jazda stąd! - wrzasnął policjant i odepchnął mnie silnie obiema rękami.
Zanim się spostrzegł, już dostał pięścią w nos, a w ślad za tym uderzenie głową, tak że usiadł na
jezdni. Poderwał się i wyjął z kabury pistolet.
- Ty, schowaj to, gówniarzu - powiedziałem groznie - tym mnie nie nastraszysz. Napakuj w tę
zabawkę amunicji, to może i nastraszysz. Przecież wiem, że to puste.
Faktycznie było tak, że policja miała broń, ale bez amunicji, którą wydano im dopiero pózniej.
Dlatego byłem do niego taki kozak. Gdy chciał podejść do mnie z pustym pistoletem, ruszyłem
naprzeciw, żeby go stuknąć jeszcze raz. Gdy on stanął, to ja też. Na rogu stała cała ferajna chłopaków
i tylko czekali na to, żeby policja zaczęła awanturę. Była okazja zapłacenia im za wszystkie doznane
krzywdy i za współpracę z Niemcami.
Ale drugi policjant, stojący w pobliżu, był mądrzejszy. Podszedł do tego, który dostał łbem,
kazał mu schować pistolet i być cicho, a mnie pozwolił przejść tak, jak chciałem. Zanim odszedłem, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • michalrzlso.keep.pl