[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przedmiotom na anarchię, do jakiej skłania je chwiejność kryteriów porządku. Niebawem
narrator natyka się jednak na skrzynię pełną masek przeciwgazowych, wiotkich,
brudnozielonych. Podnosi jedną i wciąga w nozdrza zapach sparciałej gumy. Parę kroków dalej
wyrastają schody; a oto znowu te same, uporczywie wchodzące w drogę stare hotelowe kanapy i
krata. Maska przeciwgazowa wylatuje mu z rąk, upada z żałosnym plaśnięciem. Gotów jest teraz
przyznać, że zabłądził, już postanawia dzwonić do hotelowej recepcji z ebonitowego aparatu na
korbkę. W pamięci ma profesjonalny uśmiech recepcjonistki i jej nienaganną dykcję. Bez
przyjemności przypomina sobie również życzenia miłego dnia i klosz z cukierkami, których nikt
nie bierze. Słów nie brakuje, narrator ma ich pod ręką przynajmniej tyle, ile cukierków leży w
szklanym kloszu; lecz nie znajduje żadnego słowa, od którego mógłby zacząć. Dlatego też w
końcu nie sięga nawet po słuchawkę. Stan instalacji wodnej i elektrycznej wskazuje, że do niżej
położonych kondygnacji nie docierają konserwatorzy. Nie zaglądają do nich nawet sprzątaczki,
stos masek przeciwgazowych musi zalegać od dawna, zapewne od czasów wojny nazwanej
zimną przez niegdysiejsze gazety, których pożółkłe strzępy walają się jeszcze pod ścianami.
Codzienna rutyna z natury rzeczy nie sięga głęboko, istnieją obszary całkowicie wyłączone spod
odpowiedzialności hotelowej administracji. Mimo to niemożność przywołania windy nie chce
pomieścić się w umyśle narratora. Lecz umysł, zbuntowany przeciwko oczywistości, nie ma
innego wyjścia niż bezwarunkowa kapitulacja. Zdradziwszy sam siebie, zacznie poszukiwać w
pamięci przeoczonego odcinka drogi, rozważać, czy korytarz zastawiony gaśnicami nie znajduje
się na przykład na półpiętrze, oddalony o kilkanaście stopni schodów od owego miejsca
wydartego z przestrzeni, po którym w umyśle została bolesna blizna. Pamięć, gotowa wbrew
rozsądkowi rozpatrywać na serio takie rozwiązanie, jak przeniesienie windy o pół kondygnacji
wyżej, z podejrzaną gotowością podsuwa wspomnienie przebytych rzekomo kilkunastu stopni
schodów, mętne i zapewne pod wpływem dziennego światła gotowe zniknąć w mgnieniu oka, jak
zle wywołana fotografia. Wobec jawnej sprzeczności plączą się kierunki i przestrzeń rozpada się
na niedopasowane fragmenty. Narrator musi teraz po prostu wejść na te schody i wspiąć się o pół
piętra do windy, bez której nie zdoła odnalezć drogi, a którą może umiejscowić tylko poza
polem widzenia. Lecz oto już po kilku pierwszych krokach stopa zawisa w próżni, dłoń
nieruchomieje na pogiętej poręczy, gwałtem skręconej, odwróconej dołem do góry, od tego
miejsca towarzyszącej już innym, niewidocznym schodom, które zstępują w ciemną otchłań.
Kropla wody spada w nią raz po raz, słychać plusk. Brakuje zbyt wielu stopni, dalej iść nie
sposób i można tylko stanąć w miejscu, bez jednej myśli w głowie. Tam bowiem także coś się
zapada, pozostawiając wyrwę równie przepastną jak ta, która objawiła się przed chwilą pod
nogami. Zwątpienie należy do czasu terazniejszego i tylko do niego, rozkwita w nim jak zatruta
lilia na zmętniałym lustrze wody. Narrator uczyniłby teraz wszystko, co możliwe, żeby wydostać
się z ciemnej studni czasu terazniejszego. Zgoła nic nie wydaje się jednak możliwe, nigdzie nie
widać nawet brzytwy, której mógłby się chwycić tonący. Należałoby może pójść pod wodę,
nabrać jej w płuca, spocząć na mulistym dnie nie widać innego ratunku. Ale to także jest
niemożliwe. Balon tęsknoty utrzymuje na powierzchni śmiertelnie zachłyśnięty umysł. A
przecież, zdawałoby się, położenie narratora jest od początku tak niekorzystne, że nie ma on za
czym tęsknić. Otóż to, skoro nie ma za czym, tęskni za ulicą odciętą przez szklaną taflę od
hotelowego holu, tęskni za polną drogą, widoczną przez parkan ogrodu, za wszystkim, co
nieosiągalne. Jedyne, czego tym razem jeszcze nie spróbował, to poszukać innego wyjścia.
Stąpając niepewnie, odnajduje strych stare wydania Financial Times leżą na swoim miejscu,
pod skosami ścian. Tu przestrzeń jest przewidywalna, grunt pewny. Narrator schodzi na parter.
Przez okna salonu widzi kątem oka, jak na tarasie Feuchtmeier w rozpaczy próbuje zatrzymać
Irenę. Ona, nie patrząc na niego, wyszarpuje ramię, śpieszy się, za chwilę odjedzie samochodem,
stojącym jeszcze w pełnym słońcu na podjezdzie, z kluczykiem w stacyjce. I zabierze
linoskoczka Możego w pasiastym podkoszulku, na którym rozszerza się ciemnoczerwona plama.
Narrator nie zawiesza na nich wzroku, tam wszystko i tak jest przesądzone. Myśli o tym, żeby
przez okno kuchenne wyskoczyć po drugiej stronie domu i odejść, prosto przed siebie, na przełaj
przez pola. Chłopiec wcale nie śpi. Wie lub nie wie o scenie rozgrywającej się na tarasie, raczej
wie, choć pewne jest, że wolałby nie wiedzieć. Klęczy w kuchni w kałuży rozlanego mleka.
Wysmarowany czekoladą i keczupem, wznosi wieżę z niezliczonych puszek tuńczyka, pasztetu
sztrasburskiego, przecieru pomidorowego i plastrów ananasa w syropie. Bateria konserw jest
symbolicznym obrazem plagi nadmiaru, trapiącej dom Feuchtmeiera. Chłopcem wstrząsa
czkawka, widocznie nie posłużyła mu czekolada albo keczup. Przez okno kuchenne widać
parkan. Za parkanem stoi człowiek w ciemnoniebieskim kombinezonie. Stoi i czeka. Zwiatło
słońca, przepuszczone przez żelazne sztachety, rysuje na jego drelichu i na betonie ten sam deseń
w prążki. Biały obłoczek sunący po błękicie tylko na chwilę przyćmiewa jaskrawy blask.
Chwieją się zdzbła trawy, fruwają nad nimi kolorowe motyle. Czekającemu się nie śpieszy,
widać, że ma dość czasu i zawsze zdąży wyjąć z kieszeni portfel, w którym leży zdjęcie
dziewczynki, zrobione dawno temu, załóżmy, że gdzieś na Bałkanach. Gdyby pozwolić mu
powiedzieć wszystko, co zechce, za chwilę mogłoby się na przykład okazać, że matka
dziewczynki jej podobizna także leży w portfelu została w tamtych stronach z niemowlęciem,
któremu niestety nie zdążyli zrobić fotografii. A gdzie są teraz oboje, tego nie wiadomo
dokładnie, w każdym razie w miejscu, z którego nie ma żadnego wyjścia: w jakimś głębokim
dole, wśród zmartwiałego tłumu, przysypanego wapnem i ziemią. Człowiek w kombinezonie nie
zamierza prosić o łaskę zażąda tego, co jego zdaniem słusznie mu się należy. Nic go nie
obchodzi, czy istnieje możliwość spełnienia jego życzeń. Wieża z puszek wali się z łoskotem. To
ostatni, słyszalny także na tarasie, odgłos tej sekwencji. Teraz wszystko zacznie się od początku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]