[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Biedactwo, miałaś ciężki dzień.
- Nie tak straszny jak Liz.
- Dobrze, że byłaś przy niej.
- Wciąż się zastanawiam, czy mogłam zrobić coś, żeby do tego nie doszło...
Pogładził jej drżące ramiona.
- Nie można wszystkiego przewidzieć. Takie rzeczy często dzieją się nagle...
- Wiem - odparła, wycierając nos. - To było okropne.
- Ja także miałem ciężki dzień. Siedziałem przy drodze i trzymałem za rękę
umierającego człowieka. Nie mogłem mu pomóc. Czasami to wszystko, co możemy zrobić.
- Tak mi przykro - odparła cicho. - Ja cię zamęczam swoimi sprawami, a ty także nie
miałeś wesoło.
- Ale nie ze wszystkim jest tak zle. Peter dziś nie deptał ci po palcach.
- Rzeczywiście - przyznała, próbując się uśmiechnąć. - I to dzięki tobie. On jest ci
bardzo wdzięczny.., i ja też.
Przytulił ją mocniej, opierając się na poduszkach.
- Powinnam już iść - rzekła sennym głosem.
- Zostań jeszcze chwilę. Oboje potrzebujemy trochę ciepła.
Oparła głowę na jego piersi i zapadła w półsen. Ed bawił się jej włosami, przypominając
sobie wydarzenia dnia, aż w końcu sam zaczął drzemać. Obudził ich brzęczyk telefonu
komórkowego. Jo poderwała się i chwyciła torbę.
- Halo? Tak, zaraz będę. - Odłożyła telefon. - Liz Bateman rodzi. Powiem mamie, że
muszę jechać.
- Pojadę z tobą - powiedział Ed, wkładając płaszcz.
Pogasił światła i wyszedł z Jo na dwór.
Poród przebiegał w poważnym nastroju i miał w sobie coś uroczystego. Noworodek okazał
się dziewczynką. Była mała i bardzo chuda, ale prawidłowo rozwinięta. Aożysko z jednej
strony było jakby skurczone i zwiędnięte. Liz długo tuliła dziecko w ramionach. Wezwano
pastora, który je ochrzcił. Wszyscy obecni płakali.
Potem Jo i Ed wyszli na chwilę z pokoju, zostawiając pogrążoną w smutku parę z
duchownym.
- Muszę wypić herbatę - rzekła Jo, prowadząc Eda do kuchni.
- Ja też. Dzięki Bogu, że obeszło się bez powikłań.
- Przypuszczałam, że tak będzie. Dobrze, że pozwoliłam jej rodzić w domu.
- I co teraz?
- Musimy zawiezć ciało dziecka i łożysko do szpitala, żeby mogli zbadać przyczynę
zgonu, ale raczej wydaje się oczywista. A potem będzie pogrzeb i pewnie spróbują od
poczÄ…tku.
- Nie wiem, skąd kobiety biorą tyle siły - rzekł Ed. Ona była niesamowita.
- Jest matką. To wiele tłumaczy.
- Pewnie masz rację. - Objął ją i poklepał po ramieniu.
- Wezmiemy herbatę na górę?
- Dobry pomysł. Musimy zostać tu jeszcze trochę. A może chcesz już jechać?
- Nie, zostanę z tobą, jeśli chcesz.
- Pewnie, że chcę. Dziękuję ci.
Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, a on uścisnął jej dłoń.
- Przyjaciele powinni sobie pomagać.
Wrócili do domu o świcie. Gdy wjeżdżali na podjazd, słońce zaczęło wyłaniać się zza
horyzontu. Stanęli w milczeniu przed falochronem i obejmując się, wpatrywali się w morze.
- Już lepiej? - spytał cicho.
- Tak. Dzięki, że ze mną pojechałeś.
- Cieszę się, że mogłem ci pomóc. - Odwrócił ją przodem do siebie, ujął jej twarz w
dłonie i pocałował w usta. - Nie idziesz spać?
- Teraz jest pora wstawania... Muszę odwiezć Laurę do szkoły.
- Masz dziś dyżur?
- Nie. Tylko parÄ™ domowych wizyt.
- Spróbuj jednak trochę się przespać. To rozkaz.
- Tak jest, generale - roześmiała się.
- Nie ma co się smucić. Zrobiłaś wszystko, co trzeba - powiedział. Pocałował ją
jeszcze raz i odszedł ścieżką w kierunku swojego domu.
- Wszystko w porządku? - spytała Rebeka, otwierając drzwi córce.
- Tak - odparła Jo zmęczonym głosem. - Nastawiłam wodę. Chodz, napijesz się czegoś.
Objęła córkę i wprowadziła ją do przedpokoju.
ROZDZIAA SZÓSTY
- Jo? Mówi Moira Clarke. Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie, ale przez całą noc zle
się czułam. Hal wyjechał, a dzieci są ze mną w domu. Chyba sobie sama nie poradzę... -
Urwała, jakby powstrzymując łzy.
- Nie martw się, zaraz przyjadę. Połóż się i odpoczywaj.
Jo ubrała się szybko, zmieniła baterie w telefonie komórkowym i zbiegła do kuchni. Nie
miała nawet czasu, by zrobić kawę, wypiła więc tylko trochę wody, napisała kartkę do
matki i Laury, po czym wyszła.
Moira mieszkała w pięknym domu stojącym na uboczu tuż przy plaży. Niemal stale
zagrożony był powodzią, Clarke'owie jednak go uwielbiali. Jo także się podobał, ale wie-
działa, że nie mogłaby w nim mieszkać, zwłaszcza gdyby była w ciąży i miała trójkę
rozbrykanych chłopaków.
W drodze do Moiry modliła się w duchu, żeby nie wydarzyła się kolejna tragedia. Wciąż
jeszcze miała w pamięci dziecko Lizy i nie chciała, aby podobny przypadek się powtórzył.
Jechała szybko, bo o szóstej rano w sobotę ulice były niemal puste.
Zatrzymała się tuż przed domem, wysiadła z samochodu, wzięła torbę i nacisnęła
dzwonek u drzwi. Otworzył jej niedbale ubrany sześciolatek o rozczochranych, krótkich
jasnych włosach, szczerbaty i zasmarkany.
- Mama jest w łóżku - oznajmił, nie odrywając oczu od hałaśliwej zabawki, którą
trzymał w ręku. - Wymiotowała.
- Dzięki, Oliver.
Jo wbiegła na piętro. Przed drzwiami do pokoju zwolniła jednak, by się uspokoić. Moira
leżała na łóżku, trzymając w ręku miskę.
- Czuję się okropnie - wystękała. - Zupełnie nie wiem dlaczego. Jestem taka słaba...
Oliver, wyłącz to w końcu!
Odgłos elektronicznej gry ucichł i Moira, wzdychając, opuściła z powrotem głowę na
poduszkÄ™.
Jo odstawiła torbę. To nie była tragedia, lecz, jeśli się nie myliła, początek porodu.
- Czy miałaś skurcze? - spytała, rzucając płaszcz na krzesło.
- Nie... tylko wtedy, kiedy ćwiczyłam.
- Pójdę umyć ręce. Przygotuj się, jeśli możesz.
Wychodząc z łazienki, Jo wzięła z sobą czysty ręcznik, który znalazła w szafce. Okazał
się potrzebny, ponieważ Moirze właśnie odeszły wody.
- Tak myślałam - rzekła Jo. - Rodzisz, moja droga.
- Niemożliwe! Przecież to miało być za dwa tygodnie! Hal jest w Niemczech.
- Nic na to nie poradzę. W dodatku nie wiem nawet, czy zdążę przynieść swój sprzęt z
samochodu. Zobaczmy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]