[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zarobimy na panu znacznie więcej.
Tak to jest. Człowiek szykuje się na radochę stulecia, a kiedy ta chwila nadchodzi, ma
posmak jak z Ferneta Branki. W tym względzie, jak i w kilku innych, Julia ma rację:
nigdy nie pokładać nadziei w obietnicy rozkoszy. Od razu albo wcale. Spytajcie tych tam
z drugiej strony kurtyny, którzy harują dla Zwietlanej Przyszłości...
Tak sobie filozofowałem, przesuwając się po raz ostatni przed oczami Lehmanna. Ach, to
spojrzenie człowieka zdradzonego, które posyła mi ze swojej przezroczystej klatki,
podczas gdy wraz z ruchomymi schodami pogrążam się w najgłębszą otchłań. Wstyd!
Jest mi wstyd, a powinienem być w skowronkach!
Czuję się tak paskudnie, że o mało nie rozkwaszam sobie gęby, kiedy schody docierają
do punktu, który jest zawsze nieruchomy. A kiedy odzyskuję równowagę (śmichy chichy
panienek z zabawkowego), słyszę, jak głos miss Hamilton rozpyla, z całkiem już innym
uśmiechem:
- Pan Cazeneuve jest proszony do działu reklamacji.
Rozkład zajęć życiowych powinien uwzględniać chwilę, konkretną chwilę w ciągu dnia,
kiedy to człowiek mógłby się użalić nad swoim losem. Chwilę specjalną, która nie
byłaby wypełniona ani pracą, ani żarciem, ani trawieniem, chwilę całkowitej wolności,
pustą przestrzeń, gdzie człowiek mógłby w spokoju ocenić rozmiary katastrofy. Dzięki
takiej ocenie dzień byłby lepszy, odarty ze złudzeń, z jasno zarysowanym krajobrazem.
Ponieważ myśląc w przelocie o swoim nieszczęściu i mając w perspektywie konieczność
szukania następnej pracy - człowiek popełnia błędy, niewłaściwie ocenia, uznając
sytuację za gorszą, niż jest ona w rzeczywistości. Ale bywa też i tak, że uważa się za
szczęśliwego!
Tak to przed chwilą rozmyślałem, wyciągnięty na swoim wyrku, grzejąc się w cieple
Juliusza, kiedy zadzwonił telefon. Było mi dobrze. Szacowałem dokładnie rozmiary
porażki, żując w ustach szczególny smak klęski, jakiego nabrało moje zwycięstwo nad
Sinclairem. Byłem już bliski doskonałej oceny mojego nieszczęścia, kiedy ten kurewski
dzwonek pomieszał mi szyki: wykonałem gest, który jest najbardziej ze wszystkich
przepojony złudzeniem - odebrałem telefon.
- Ben? Luna urodziła szczęśliwie.
Urodziła szczęśliwie"... tylko Teresa ma takie sformułowania. Kiedy kopnę w
kalendarz, zamiast być poruszona moją śmiercią, oświadczy, że jest pogrążona w
głębokiej żałobie po stracie swojego starszego brata".
Dobrze. Luna urodziła szczęśliwie. Wziąłem bielutki adres kliniki, wsiadłem do metra,
chwyciłem się rączki, czekam, aż mi przejdzie: coś we mnie kołacze na myśl, że zobaczę
nowiutkie mordki blizniaków. (Jedną i tę samą u obydwu?) To coś zaczyna wkrótce
walić równie mocno jak pięć lat temu przy pojawieniu się Malca, a dalej wstecz przy
Jeremiaszu, a jeszcze dalej przy Klarze - którą sam przyjąłem na świat (akuszerka była
zalana, a lekarz zwiał z kasą), sam odcumowałem jej mały stateczek i powitałem ją z
wielkimi honorami w domu, moją Klarę, z mamą w tle, która już wtedy powtarzała:
Jesteś dobrym synem, Beniaminie, zawsze byłeś dobrym synem..."
Tak. To, co odczuwam, to szczęście. To znaczy, coś w tym rodzaju. Wszystkie oceny,
których dokonałem leżąc w łóżku, wzięły w łeb. Postarajmy się jednak myśleć trzezwo.
Luna urodziła szczęśliwie": powściągliwy optymizm dla określenia czegoś, co jest w
rzeczywistości początkiem nowych nieszczęść. Albowiem bliznięta, nie oszukujmy się,
to oznacza dwie gęby więcej do wyżywienia, czworo oczu do zabawiania, dwudziestkę
palców do pilnowania i mnóstwo nastrojów do podtrzymywania na duchu w kółko i w
kółko. Wszystko to z procesem Sinclaira w perspektywie, ruiną na horyzoncie i, być
może, więzieniem, a w każdym razie hańbą i (ahoj, Emilu Zola!) alkoholiczną
degrengoladą. Trudno! Jak tylko skończą pięć lat, poślę te blizniaki do roboty! Oto co
zrobię! Amputujemy to i owo i na żebry! Niech zarabiają! Jeżeli chcą obgryzać coś
więcej niż własne pięści!
Dlaczego rzeczywistość" zawsze staje mi na przeszkodzie? Dlaczego życie krzyżuje
moje plany? Te właśnie pytania zadaję sobie stojąc u wezgłowia Luny w pełnej pisków i
kwiatów klinice, spoglądając na Laurentego, który ściska moją siostrę w ramionach,
moje kochanie, moje drogie kochanie", a potem rozpłaszcza pysk o szybę aseptycznego
akwarium wymyślonego po to, żeby chronić dzieci przed żarłocznością ojców, i bełkoce:
- Mam trzy Luny, trzy Luny, Ben! Miałem jedną, a mam trzy!
(Cena za jednÄ… nie jest taka sama, bÄ…dz pewien.)
Rzecz kończy się u Kutubii, gdzie Amar serwuje nam wszystkim kuskus na koszt firmy,
jak zawsze, kiedy przychodzę z wiadomością o narodzinach.
- Odkryłem coś ważnego, Ben (to filozofuje Laurenty, oficjalnie wspierany przez
szesnastoprocentowe wino Mascara), że rzeczywistość jest zawsze łatwiejsza do
zniesienia niż wyobrażenia, nawet jeżeli jest gorsza! Nie chciałem bachora, a mam dwa,
no i nie ma w tym nic strasznego, straszne jest to, Ben, że tak się bałem tego cudu.
(Westchnienia...) O, Ben, jak mogłem zrobić Lunie coś takiego? (Akania...) Spierz mnie
po pysku, proszę cię, Ben, spierz mnie, zrób to dla swojej siostry. (Samobiczowanie,
rozdzieranie koszuli...)
- Jeszcze szklaneczkÄ™ mascary?
- Tak, jest całkiem niezła w tym roku.
- Ben?
Julia obejmuje dłonią moje udo.
- Klara mi mówiła, nie przejmuj się tym procesem, Sinclair cię nabrał. Jeżeli będzie
proces, to przeciwko gazecie, a sędzia musiałby być już superzłośliwy, żeby przyładować
nam symbolicznego franka odszkodowania.
- Starego franka, przed de gaulle'owskiego, mikrofranka - uściśla Teo, którego wzrok
pieszczotliwie przesuwa się po pośladkach Hadusza.
Melodia wieczoru - Klara kroi mięso Jeremiaszowi, Teresa, przyklejona do wideo,
niestrudzenie puszcza pogrzeb Urn Kalsum, Malec wtajemnicza Juliusza w rytuał herbaty
miętowej, a Amar po raz setny obwieszcza bliski koniec restauracji z powodu
wznoszenia New Belleville.
- Przykro mi z twojego powodu, Amar.
- Czemu? Odpoczynek to dobra rzecz, synu.
I dawaj opowiadać, jak to też wykorzysta emeryturę, żeby podleczyć reumatyzm
kąpielami w piaskach południowej Sahary. (Biała głowa Amara z Saharą dookoła szyi...)
I dopiero pod samiutki koniec (kiedy Laurenty śpi w talerzu pijany jak bela, Jeremiasza i
Malca zwiniętych w kłębek ogrzewa swym ciepłym futrem Juliusz, Teo już dawno
przepadł z Haduszem, Teresa zamieniła się w wirującego derwisza, a dłoń Julii
zapowiada, że zaraz nastąpi ostateczny atak), Klara, moja Klara, oznajmia wielką
nowinÄ™:
- Mam dla ciebie niespodziankÄ™, Beniaminie.
36
Niespodzianka (czy na pewno lubię jeszcze niespodzianki?) przybrała postać telegramu.
Telegramu od renomowanego wydawnictwa (nie podajÄ™ nazwy, niech siÄ™ zagryzajÄ…
między sobą...); jest ujęty w następujące słowa, lakoniczne prawie jak pogróżka:
ZAINTERESOWANI, ZGAOSI SI PILNIE!
Nie jest nieprzyjemnie, gdy człowiek odkrywa, że okazał się geniuszem mimo woli. To
dosyć zabawne pomyśleć, że kilka miesięcy nie uporządkowanej gadaniny przeznaczonej
dla bandy cierpiących na bezsenność dzieciaków i psa epileptyka, spisanej przez
pozbawioną finezji sekretarkę i wysłanej przez nieodpowiedzialnego nadawcę,
wystarczy, żeby jakiś smok wydawniczy zaczął się ślinić.
Tak sobie pomyślałem, kiedy się obudziłem. Tak sobie mówiłem w metrze. To sobie
nadal powtarzam teraz, kiedy sterczę pośród ogromu tego (biura? salonu? sali
konferencyjnej? pola wyścigowego?), gdzie złotawe boazerie nawiązujące do Historii
bratają się z zuchwałą geometrią przyszłościowego umeblowania. Aluminium i stiuki,
dynamizm i tradycja, lokal, który przesiąkł przeszłością i który zawładnie przyszłością,
mogłem trafić gorzej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]