[ Pobierz całość w formacie PDF ]
surduta energicznie dodała: - Bardzo słusznie! Niech już sobie ociec stąd idzie, bo jak jeszcze troszkę
tu postoi, znów pan Korczyński na język ojcu wlezie...
Córkę usunął i ze zmieszanym wzrokiem rzekł:
- Jeżeli co nie w czas naplotło mi się w gębie, to przepraszam... przepraszam... Język bez pamięci,
sekretu nie strzyma... Przepraszam... dobranoc państwu!
Zdjął czapkę i miał odchodzić, ale zatrzymał się jeszcze na Jana patrząc, W rozgniewanej i rozognionej
przed chwilą jego twarzy wszystko teraz śmiać się zdawało: i czerwone policzki, i małe oczy, i zadarty
nos, i ruszające się wąsy. Czapką ku Janowi machnął i zawołał:
- Kiedy Jezus przed Herodem do Egiptu ubieżał, to i mnie przed tobą ubieżać nie wstyd; ale to sobie
pamiętaj, że jaja kur nie uczą. Pierwej doznaj, potem gań... Dobranoc!
Machnął czapką i ku płotowi poszedł. Elżunia biegła tuż za jego plecami, podskakując, przyśpiewując i
pestki od wisien z ust wypluwając. Wtem nad ogrodzeniem przesunęła się w powietrzu błyszcząca kosa
i rozległo się basowe, niegłośne nucenie:
A kto chce rozkoszy użyć,
Niech idzie do wojska służyć...
Czuć było, że ten, kto słowa te nucił, smutny był czy nadąsany.
Fabian przyśpieszył kroku i znowu najgrozniejszym swym głosem zawołał:
- Adaś! a nie mogłeś to koniczyny skosić, kiedy ja w mieście byłem! Wszystkie zęby ci w gardło
wepchnę, gamuło!
- Już skoszona i niech ociec na darmo swego gardła nie mocuje! - wcale nie przestraszonym głosem
odpowiedział tęgi, rudawy, ale prosty i przystojny chłopak, który wraz ze swą kosą ukazał się za niskim
płotkiem.
Nieruchomo dotąd stojąca mizerna kobiecina odwróciła się ku szaremu domkowi, nie opodal od zagrody
Anzelma, za płotem, drzewami i kawałkiem ogrodu ledwie widzialnemu.
- Alżusia! po wodę zbiegaj! - piskliwie i bardzo przeciągle zawołała.
Z daleka już ozwał się rozkazujący głos Fabiana:
- Nie trzeba! Imość zawsze tylko byś się Alżusią posługiwała, a chłopcom wszystkie folgi robiła. Niech
Adaś po wodę schodzi, a dziewczyna i bez tego wieczerzę gotować będzie!
- Adaś! schodzisz? - zawołała, a raczej zaśpiewała znowu matka.
- Zaraz! - odkrzyknął niewidzialny już za drzewami chłopak i głośniej zanucił:
Tam on rozkoszy użyje,
Krwi jak wody siÄ™ napije...
W ogrodzie Anzelma znowu zapanowała cisza. Jan nieśmiało zbliżył się do Justyny.
- Czy pani nie gniewa się za te... nieprzyjemności, które on mówił o panu Korczyńskim?
Słyszał, że stryj nazywał ją panią, i w ten sam sposób mówić do niej zaczął. Stryj lepiej od niego
wiedział, jak mówić i z każdym obchodzić się trzeba, bo przez lat parę codziennie prawie bywał we
dworze. Ale Anzelm niespokojnym się stawał. Raz wraz poprawiał czapkę i na słońce mrużącymi się
oczami spoglądał. Stało ono u skłonu nieba, w bliskiej już od ciemnego boru odległości; niewiele więcej
nad godzinę do zachodu zostawało...
- Janek!
Spod baraniej czapki blade oczy z niepokojem wznosił ku twarzy synowca.
-Czy my już dziś nie pójdziem do Jana i Cecylii?
Jan zmieszał się także.
- Może nie pójdziem ... co tam, że jeden dzień opuścim!...
Stary głowę pochylił.
- yle! zle będzie - szepnął - jeżeli do jesiennej pory krzyża nie skończym...
- Czy pani była w parowie Jana i Cecylii? - zapytał Jan Justynę.
Przypominała sobie. Zdawało jej się, że coś o miejscu nazwę tę noszącym słyszała, ale nie była tam,
nie, najpewniej nie była tam nigdy.
- A pewno, pewno... co państwa takie rzeczy obchodzić mogą! - rzekł Anzelm.
Justyna wstała. Znać pierwszą jej myślą było pożegnać tych ludzi i odejść. Ale rysy jej wyprężyły się,
zesztywniały i twarz przybrała w mgnieniu oka pozór daleko starszej, niż była istotnie. Tak z nią
stawało się zawsze, gdy uczuwała silne dotknięcie jakiejś wielkiej nudy czy żałości. Aatwo można było
odgadnąć, że pomimo zdrowia i siły, które z niej całej uderzały, należała do organizacji, które rychło
głodnymi sercami swymi młodość swoją pożerają. Nie chciała stąd iść ani tam wracać. Co ona tam
będzie robić? Znowu sztywnie siedzieć obok wystrojonej i szczebiocącej narzeczonej hrabiego, znowu
patrzeć na poniewierkę siwych włosów ojca, znowu spotykać podejrzliwe spojrzenie pani Andrzejowej
lub łzą oszklone oczy Klotyldy, znowu przy każdym zbliżeniu tego człowieka, którego kiedyś pragnęła
jak szczęścia, drżeć przed nim, przed nimi, przed trucizną własnego wzruszenia! Po co tam ona? komu
potrzebna? Kto jej powrotu tam pragnie? A jeśli pragnie ktokolwiek, o! po tysiąc razy bodajby to
pragnienie we wstręt się zmieniło! A tu? cicho, bezpiecznie i tak świeżo, jakby dla niej, rodzącej się na
nowo, rodził się jakiś świat nowy.
Wzrokiem przechodząc ze zmęczonej i cierpiącej twarzy Anzelma ku pochylonej w nagłym zamyśleniu
głowie Jana z prośbą wymówiła:
-Wezcie miÄ™ z sobÄ…!
Anzelm uważnie i ciekawie na nią popatrzył.
- A dla ja... jakiej przy... przyczyny? - zapytał jąkając się, jak zwykle bywało, gdy był zdziwionym albo
wzruszonym.
Zaraz jednak potwierdzająco głową skinął i czapkę prawie zupełnie nad głową podniósł.
- Owszem, owszem - uprzejmie zaprosił.
ROZDZIAA VI
Szlakiem wzdłuż ogrodu przez koła wyżłobionym i białą dzięcieliną usianym wyszli na nieszeroką drogę,
która okolicę z polem rozdzielała. Długi dzień letni zbliżał się do swego końca, w cichej i świetnej glorii
pogody. Na całej przestrzeni niebieskiego sklepienia ani jednej chmurki, ani nawet jednego obłoczka
nie było. Szafirowe w środku, bladło ono u skłonów, na zachodzie świecąc ogromną tarczą słoneczną,
samotnie ku ciemnemu borowi płynącą. Długo rozciągnięta i wraz z brzegiem rzeki w półkole nieco
zginająca się okolica stała cała w złotawej mgle utworzonej z lekkiej kurzawy na wskróś promieniami
słońca przepojonej. Z dala można by mniemać, że był to tylko gęsty pas roślinności, ale co kilkanaście
lub co kilkadziesiąt kroków ukazywały się wśród tej zielonej powodzi coraz inne ludzkie siedliska. Były
to szare, niskie i słomą pokryte domy, w pobliżu domów stojące świrny z wystającymi i na kilku
słupkach opartymi dachami, stodoły, stajnie, obory, podwórka i sady. Niewysokie albo i całkiem niskie
płoty z desek, kołków lub wzdłuż umieszczanych żerdzi nierozwikłaną dla oka plątaniną rozdzielały
pomiędzy sobą te zagrody, które nie stały w szeregu prosto wytkniętym, ale wypadkiem jakby
rozsypane cofały się w głąb lub wysuwały naprzód, czasem znacznymi przestrzeniami osamotnione, a
czasem jedne zza drugich do połowy zaledwie wysunięte i wzajem na siebie następować się zdające;
czasem zepchnięte aż na skraj wysokiej, ku rzece staczającej się góry, czasem krańcami ogrodów i
tyłami stodół dosięgające przypolnej drogi. O wielkiej dawności tych siedlisk opowiadała wielka starość
otaczających je drzew. Jedne z domów tonęły prawie w rozłożystych i srebro przelewających topolach,
zza innych ciemne lipy wznosiły wysoko poważne swe wierzchołki; tu płaczące brzozy kładły na ściany i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]