[ Pobierz całość w formacie PDF ]
doktorem. Witia ukłonił się, zdejmując czapkę, jak go uczono. Zrobił to dla ojca, sam nie
odczuwał potrzeby okazywania szacunku nieznajomym.
- To, jak się domyślam, nasz kochany Witold...
- odezwał się niewysoki pan, uśmiechnął się znad ondulowanej brody i wyciągnął
rękę, aby pogłaskać chłopca.
Witia Sidorowicz bardzo nie lubił, gdy go dotykano. Wiedzieli o tym rodzice,
wiedzieli sąsiedzi i wszyscy, z którymi kiedykolwiek się spotykał. Nauczył ich trzymania się
na odległość, dla ich własnego dobra. Nie wiedział o tym niewysoki pan. I o tym, że Witia
najbardziej nie lubi, gdy dotyka go ktoś obcy. Ledwie ręka doktora spoczęła na głowie
chłopca, a już zęby Witolda pochwyciły grożącą mu dłoń i zacisnęły się z całej siły.
Uśmiechnięty pan wrzasnął z bólu, pan Rafał zakrzyknął ze zgrozy: - Puść! - ale
Witia rozwarł zęby dopiero po chwili, gdy sam uznał, że już może.
Doktor odskoczył jak oparzony. Wyszarpnął chusteczkę z górnej kieszonki
marynarki, zwinął w nią dłoń. Minę miał zbolałą, ale nadal się uśmiechał.
- To nic, to nic - wyszeptał, gdy pan Sidorowicz przepraszał za zachowanie chłopca.
Wcześniej ojciec szturchnął syna w plecy, niezbyt udatnie, Witia miał doskonale
przećwiczone uchylanie się od ciosów z każdej strony i czynił to bez żadnego wysiłku.
- Jak ty się zachowujesz?! - krzyczał pan Rafał.
- Wstyd mi tylko przynosisz!
- Rzeczywiście, jest trochę niesforny... - zgodził się doktor i gestem wskazał wejście
do budynku.
Poszedł pierwszy, a idąc oglądał się, jak gdyby w obawie, że maleńki Witia skoczy na
niego z zębami gotowymi do kolejnego ugryzienia. Chłopak jednak szedł posłusznie
pomiędzy doktorem a ojcem. Byli zbyt blisko, żeby mógł uskoczyć, ponadto jakiś mężczyzna
o potężnej posturze wyszedł zza drzwi, być może na skutek okrzyku bólu doktora, i wyglądał
jak ktoś gotowy udzielić pomocy.
W kancelarii, pełnej książek, aparatów naukowych i tym podobnego wyposażenia,
doktor Meierbacher zasiadł za biurkiem, pan Sidorowicz naprzeciw. Witia stał obok ojca, a
potężny mężczyzna ustawił się koło drzwi.
Doktor, z niejakim trudem, z powodu bolącej ręki, zanotował w książce dane na temat
rodziny
Witii oraz wypisał pokwitowanie na dziewięćdziesiąt rubli, jakie wręczył mu pan
Sidorowicz.
- Siergiej - Meierbacher skinÄ…Å‚ na pomocnika przy drzwiach. - Zaprowadz panicza do
sypialni. A i poucz o wszystkim.
Spojrzał na swoją dłoń owiniętą chusteczką.
- Zwłaszcza wyłuszcz mu podstawy naszego regulaminu. Rozumiesz, dokładnie,
punkt po punkcie.
Wezwany nie odezwał się, potwierdził przyjęcie polecenia skinieniem głowy.
Otworzył drzwi na korytarz i czekał, aż Witia zabierze torbę ozdobioną kartonikiem ze
swoim nazwiskiem.
- Nie pożegnasz się z ojcem? - zapytał doktor.
- To niepotrzebne - szybko wyjaśnił pan Sidorowicz. - Rozstajemy się przecież na
krótko.
Kiedy wyszli i drzwi zostały zamknięte, Meierbacher podsunął gościowi pudełko z
cienkimi cygarami.
- Spodziewam się, że pan zna opinie o najwyższej staranności z naszej strony... -
oznajmił łagodnym głosem. - Naukowe podstawy, proszę pana, to najważniejsze.
Trzymał cygaro pomiędzy palcami zdrowej dłoni, a gdy pan Sidorowicz sięgnął po
zapałki, gestem powstrzymał gościa przed ich zapaleniem.
- Chwileczkę - poprosił. - Chciałbym panu coś zademonstrować.
Na brzegu biurka miał zamontowany przycisk, który zapewne uruchamiał dzwonek
gdzieś wewnątrz budynku. Doktor Meierbacher nacisnął przycisk, a po chwili rozległo się
delikatne pukanie do drzwi.
- Wejść! - polecił gospodarz.
W drzwiach stanął piętnastoletni chłopak, ubrany w rodzaj szkolnego mundurka,
bardzo prostego, z szarego płótna. Przybyły z szacunkiem ukłonił się doktorowi, a następnie
także jego rozmówcy.
- Panie dyrektorze - zameldował się służbiście.
- Wychowanek Jan Szeremietiew...
Doktor skinął ręką.
- Podaj, proszę, ogień naszemu gościowi.
- Tak jest, panie dyrektorze.
Rafał Sidorowicz z wielkim zajęciem obserwował zachowanie młodego człowieka.
Był pewny siebie, zdyscyplinowany, uważny. Wszedł do gabinetu, wziął podane zapałki,
umiejętnie przypalił cygara obu mężczyznom, odłożył zapałki, ukłonił się z podziękowaniem.
- Czy coś jeszcze, panie dyrektorze? - zapytał uprzejmym tonem.
- Dziękuję, Szeremietiew. To na razie wszystko.
Młody człowiek ukłonił się i wyszedł energicznym krokiem. Pan Sidorowicz z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]