[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wściekle, co jak żywo przypominało mi Warszawę i solidnie rozczuliło.
Poza mną jechało tylko trzech Europejczyków, Niemców zachodnich, ale oni, szczęśliwsi,
mieli ogiekuna z jakiegoś ministerstwa, który świetnie ich obronił od zalewu swych rodaków
i posadził na wygodnych fotelikach. Ja miałem także
126
66
bilet pierwszej klasy, ale bez obrońcy, więc gdy wreszcie przebiłem się do wnętrza wagonu,
wszystkie miejsca były szczelnie zajęte, a konduktor nieobecny. Konduktora, jak się zresztą
okazało  w ogóle nie było, co przyjąłem z podziwem: zaimponował mi zmysł
oszczędnościowy młodego państwa.
Trzeba było działać na własną rękę. Ustawiłem się na końcu przedziału pierwszej klasy i,
mając wszystkich podróżnych zwróconych ku sobie, zacząłem im się przyglądać, kolejno od
twarzy do twarzy, wzrokiem obwiniającym i bazyliszkowe badawczym. Lampy były złe,
panował półmrok  Boże, znowu rzewne wspomnienie: taki klasyczny półmrok jak w
wagonach między Puszczykówkiem a Poznaniem, ażeby podróżnym obrzydzić czytanie 
ale mimo to jeszcze widziałem twarze siedzących podróżnych. Wszystkie oblicza uzbroiły się
w doskonałą obojętność, idealna pustka zrenic zionęła przeciwko mnie.
Przecież jeden drągal nie wytrzymał, ugiął się pod moim wzrokiem. Nerwowo zatrzepotały
mu powieki. A gdy jeszcze niespokojny uśmiech zaplątał się przy jego ustach, wiedziałem.
Nie spuszczając z niego oczu, ruszyłem powolutku a groznie w jego kierunku. Doszedłszy,
uśmiechnąłem się doń wesoło, bowiem już wstał i odstępował mi miejsca.
 Co?  zapytałem przyjaznie.  Pasażer drugiej klasy, prawda?
 Tak, pomyliłem się!  odrzekł rozbawiony, że nie udało mu się pozostać.
 Oj!  pożałowałem go.  Bardzo mi przykro...
 Nie, nie!  przerwał, dobrodusznie szczerząc zęby.  To ja przepraszam za pomyłkę!
Moja wina!...
I wśród grzecznych zapewnień rozstaliśmy się przyjaznie. Usiadłem.
W końcu pociąg ruszył, ażeby dwa kilometry dalej, na stacji Dixinn, zatrzymać się na pełne
pół godziny. Tu nowa szarża burzliwych podróżnych; wraz z nimi wpadł konduktor. Więc
Gwinea jednak nie oszczędzała.
127
Konduktor zaraz przystąpił do urzędowania. Gdy wręczyłem mu bilet, popatrzył na niego
godną chwilę, skrupulatnie go czytając, a potem, jakby w roztargnieniu sięgnąwszy po bilet
sąsiada, schował mój do kieszeni. Poprosiłem o zwrot. Roztargniony konduktor prędko
sięgnął do kieszeni i dobył  bilet drugiej klasy.
Roześmiałem się, energicznie potrząsając głową:
- To nie mój bilet!
 Nie?!  zdumiał się z głupia frant i zaczął szukać z zatroskaną miną.
 Tu jest!  pomogłem mu, wskazując jego prawą kieszeń.
Znalazł zgubę i nadąsany zwrócił mi ją. Wprawiło mnie to w dobry humor; w duchu kułem
sobie powiedzonko, że w Gwinei trzeba uważać na kieszenie swych bliznich.
Mój sąsiad, siedzący tuż obok mnie  kupiec Mandingo, jadący do miasta Kurussa nad
Nigrem, jak mi nieco pózniej powiedział  trącił mnie w bok i zagadnął:
¦ Z jakiej okolicy Francji pochodzi pan?
 Z żadnej. Nie jestem Francuzem. ¦ Z Niemiec?
- Nie  i powiedziałem mu, skąd pochodzę.
¦ Ach!  obruszyÅ‚ siÄ™ i rzuciÅ‚ w stronÄ™ konduktora karcÄ…ce spojrzenie.  To czemu to
ziółko tak się przyczepiało do pana?!
Fuknął nań kilku ostrymi słowami, zapewne wytykając mu pomyłkę, na co konduktor przestał
się dąsać na mnie i zgoda nastąpiła między narodami w autorailu.
Korowody biletowe okazały się przebrnięciem przez ostatnie rafy. Odtąd podróż weszła na
gładkie tory, bez niespodzianek. Niebawem potężna jutrzenka zapłonęła na wschodzie, a
świat i życie stały się znowu ponętne i piękne.
Gdy ruszaliśmy z Konakri, chłopczyk może dziesięcioletni, siedzący za maą, uderzył w
szloch i długo pochlipywał. Taki widok i temu podobne budziły we mnie zawsze te same
refleksje: jeśli niewielkie rozstanie wywoływało taki ból, ileż łez
67
128
i
i
i nędzy musiało tu być w czasach handlu niewolnikami i wywozu ich za morze?
Dałem chłopakowi kilka cukierków i przestał szlochać, widocznie zawstydzony, że zwrócił na
siebie uwagę. Na to matka jego czy ciotka przyniosła mi kilka bananów, a że nie chciałem
pozostawać im dłużny, na następnej stacji kupiłem dla nich ananasy. Ceremonie przyjazni
świadczyliśmy sobie w zupełnym milczeniu, bez jednego słowa; wyglądało to jakoś
dziwacznie, jak niemy film.
Okolica, którą przemierzaliśmy, nie była mi całkiem obca  tędy mniej więcej jechaliśmy
autostradą do Mamu. Jak znajomych witałem widoki wzgórz, palm oleistych i od czasu do
czasu plantacji bananowych. Dzień wstawał pogodny i przyjemny, jak zwykle o tej porze
roku, a romantyczna zmienność krajobrazu ponosiła człowieka radością. Najefek-towniej
wyglądały  jak zwykle  tulipanowce, owe dziko rosnące drzewa kapokowe.
Spotykaliśmy je tylko od czasu do czasu, zawsze pojedynczo; stały wciąż jeszcze w pełni
czerwonego kwiecia, urzekające kłęby ogniste. Chociażby spostrzegało się je sto razy, zawsze
niezmiennie, nieznużenie przejmowały do głębi. Była to chyba najwyższa ekstaza tropikalnej
bujności, a zarazem lunatyczna niemal orgia wdzięku i krasy. Nawet w przybliżeniu nic
podobnie hojnego nie stwarzała przyroda umiarkowanych stref ziemi: tylko tropiki
zdobywały się na takie szaleństwo koloru. Nie dziwić się, że Gauguin, obłędny poszukiwacz
słonecznych barw, nie mógł poprzestać na Francji, nawet Martynika była mu zbyt uboga i
dopiero słońce Tahiti potrafiło doprowadzić do rozkwitu jego malarstwo.
Widok czarownych drzew budził we mnie jeszcze inne wspomnienia: przypominał mi stado
pawianów, spotkanych na drodze do Jukunkunu. Chciałem wtedy jakoś skojarzyć małpy ze
ślicznym drzewem, ale przeszkodził despotyczny małpi wódz. Nie wyszło wówczas i rzecz
pozostała nadal otwarta.
W dwie, trzy godziny po wyjezdzie z Konakri byliśmy już w wielkich, pełnych górach i
wiliśmy się przez wąwozy Futa
9  Nowa przygoda
129
Dżalon, a około południa zawitaliśmy do Mamu. Tu pociąg popasał dłużej, "więc podróżni
wyszli na stację pokrzepić się. Puszki sardynek miały największe powodzenie; wszyscy,
nawet najubożsi z drugiej klasy, kupowali je od przekupek i jedli znakomite sardynki i
francuski chleb. Sardynki w puszkach są tanim, ludowym pokarmem na całym świecie, tylko,
na skutek tajemniczych kombinacji i przedziwnej magii, nie u nas, w Polsce.
Na wschód od Mamu rozmach gór stopniowo słabnął, a około trzeciej po południu
wyjechaliśmy z głównego masywu futa-dżalońskiego między rozległe wzgórza, przechodzące [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • michalrzlso.keep.pl