[ Pobierz całość w formacie PDF ]
unoszÄ…c metalowe tabliczki z wykresem temperatury i opuszczajÄ…c je z
hałasem. Do mnie przychodził na końcu. Bez słowa siadał na łóżku, odrzucał
koc i czekał na zdjęcie opatrunku, odrywając gwałtownie plastry, gdy wydawało
mu się, że siostra robi to zbyt delikatnie.
Prócz ostatnich słów, jakie wyrzekł do mnie, żegnając się w dniu mojego
wyjścia ze szpitala, odezwał się trzy razy. Raz: "Nie stękaj, to nie może boleć",
drugi raz: "Nie wiem, jak podawać tę idiotyczną streptomycynę", i wreszcie
kiedy pytałem go o rodzaj diety: "Może pan jeść wszystko".
A ten ostatni raz, przy pożegnaniu, powiedział: "Wie pan, dlaczego nic nie
mówię? Bo mam żonę śpiewaczkę".
Nie różniłem się pewnie od nikogo w podobnych okolicznościach, kiedy
wychodząc na ulicę w równie deszczową pogodę jak wtedy, kiedy
83
tu nastawałem, zdawało mi się, że wychodzę na słońce.
W rok pózniej odwiedzałem grób ojca na cmentarzu Rakowickim. Na lewo,
niedaleko głównej bramy, przystanąłem przy mogile pełnej świeżych kwiatów.
Na tabliczce przeczytałem: DOKTOR K... CHIRURG. Ilekroć tam jestem,
zawsze zatrzymuję się przy tym grobie i zawsze zapominam kupić kwiaty.
Rok 1955 - stan najcięższy z dotychczasowych. Sanatorium Pocztowców w
Zakopanem na Antałówce.
Rokowania niedobre, więc leżałem sobie cichutko, zdeterminowany, bezwolny.
Pochylili się nade mną, dosłownie i w przenośni, najzacniejsi lekarze, jakich
znałem, z charyzmatem "sprzed wojny", jak to nazywam, to znaczy z taką
religią lekarską, która samo leczenie łączyła z troską o psychikę pacjenta,
stosowną dla jemu tylko przyrodzonych cech charakteru. Państwo doktorostwo
Aotoccy.
Przez pierwszy miesiąc dali mi spokój, ograniczyli się tylko do podawania
leków. Nie był to już czas kamuflacji. Pojawiły się leki prawdziwe, rewolucyjne,
ze streptomycyną na czele. Mimo to po trzydziestu dniach zostałem odwieziony
na konsultacjÄ™ do sanatorium "Odrodzenie" do profesora Rzepeckie-go. Ten
wybitny chirurg ftyzjatra samym nazwiskiem siał grozę wśród pacjentów, bo
kontakt z nim oznaczał operację, wówczas jeszcze
85
ciężką i niebezpieczną. Profesor Rzepecki był rzeczywiście grozny, to znaczy
wspaniały. Powściągliwy, oszczędny w słowach. Po przejrzeniu mojej historii
choroby rozpoczął długie badanie. Werdykt brzmiał: "Nie nadaje się pan do
zabiegu, przynajmniej na razie". Z tym wróciłem do Pocztowców. Dość dobrze
pamiętam moment powrotu, bo jak się potem okazało, był on decydujący w
mojej suchotniczej karierze.
Kiedy stanąłem w progu pokoju, poczułem, że dotknęło mnie coś w rodzaju
olśnienia czy niezwykłego przypływu energii. W każdym razie nagle zobaczyłem
się, jeśli można tak powiedzieć, realnie, konkretnie. Zdałem sobie sprawę z
wymiarów tego pomieszczenia, z pożytku łóżka i stołu, z wygody krzesła i w
ślad za tym z tego, że jestem tu nie po to, żeby umrzeć, tylko żeby wyzdrowieć.
Przyszykowałem balkonowe łóżko służące do leżakowania, wlazłem do śpiwora
i położyłem się w nim na trzy miesiące, od listopada do stycznia. Dzień i noc, z
krótkimi przerwami na jedzenie, leżałem na tym pokrytym dachem balkonie,
wśród padającego deszczu, śniegu, pod zimnym słońcem albo ołowianym
niebem. Co to było? Nie wiem. Wiem tylko, że ogarnął mnie spokój,
wszechogarniający, bezwładny spokój. Czas płynął wolno i pożytecznie.
Wypełniany snem i przebudzeniem, czytaniem książek i próbą regulowania
oddechu, liczeniem kawek na drzewach
86
i słuchaniem przez radio muzyki, odwiedzinami gości i rozmowami z sąsiadami.
W te dni pojawili się też trzej wielcy chorzy na płuca: Szopen, Słowacki i Proust.
Zdawałoby się, że nic bardziej stosownego, jak odwiedzenie kolegi "po fachu",
który w swoich smutkach, przypisywanej sobie nadwrażliwości, przeczuciach
śmierci, a także buncie przeciw niej wyrażanym przepływami gwałtownej
tęsknoty za miłością - przywoływał ich obecność w sobie, czuł się im tak bliski,
że każda wyrażana przez nich myśl, każda demonstracja uczuć wydawały mu
się jak jego własne.
Tymczasem okazało się, że przyszli, żeby sprostować pewne powszechne o
nich mniemanie. Wszyscy trzej zwrócili uwagę, że moja egzaltacja jest o tyle
niewłaściwa, że po pierwsze trąci odrobiną megalomanii, a po drugie zamącą
prawdziwy sens ich twórczości.
%7łe nie trzeba mylić tego, co chcieli powiedzieć, z tym jak to wyrażali. Na
przykład pierwsi dwaj dowodzili, że to, co my dzisiaj nazywamy romantyzmem,
nie było niczym innym jak koniecznością chwili. Obaj zostali w jakiś sposób
wyrzuceni ze swojego kraju, który jeszcze na domiar wszystkiego stracił rację
bytu, został skreślony z mapy Europy. Trzeba było do tego się odnieść.
Usiłowali więc obok zdecydowanego protestu wobec tego faktu, który uznali za
akt zbrodniczej niesprawiedliwości, szukać
87
przyczyn katastrofy w samych sobie. Wszystko więc, co pisali, było owocem ich
nienawiści, goryczy, sarkazmu, stanów jak najdalszych od metafizycznych
urojeń, przeciwnie, dających się zdefiniować psychologicznie. Natomiast
sposób wypowiadania się, język, jakim się posługiwali, musiał być zgodny z
modą ich czasu. Czasu przerafinowanej, pełnej ornamentyki uczuciowości i
nadmiernej gadatliwości. Była to broń w walce ze spuścizną oświecenia, które
w zadufanej wierze w potęgę rozumu, w sprawdzalny ogląd świata, zabrnęło w
ślepy zaułek, stanęło przed ścianą nowej niewiedzy.
Proust zaś powiedział, że błogosławi swoją chorobę, ponieważ przez uwięzienie
go we własnym pokoju, przez zakaz opuszczania go, otworzyła mu wspaniały
obszar ograniczenia. Ograniczenia, które jest ojcem i matką wyobrazni. Stąd
właśnie, z tych czterech ścian, nie ruszając się z miejsca, domyślił się świata. A
ponieważ miał sporo czasu i materialny komfort, mógł sobie pozwolić na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]