[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przedostanie się za kulisy przy pomocy robotnika, to wszystko mówi, że pański dyplomata
nie ma czystego sumienia. Nakaz aresztowania oczywiście wydam.
Prokurator wyjął z szuflady biurka formularz nakazu aresztowania, umaczał pióro
w kałamarzu i zamierzał blankiet wypełnić.
 A jak się nazywa pański dyplomata, panie komisarzu?
 Wiktor Skarski.
 Jak?  spytał Gliński, zrywając się z fotela.
 Tak, Wiktor Skarki, radca ministerstwa spraw zagranicznych  odpowieóiał
spokojnie Borewicz.
Gliński długo wypełniał formularz. Litery imienia i nazwiska Skarskiego myliły mu
się. Zniszczył jeden blankiet i nowy wypełniał. Nakaz aresztowania był wreszcie gotów.
Gliński spokojnie wręczył go komisarzowi policji.
Gdy komisarz wyszedł z gabinetu z upragnionym dokumentem, Gliński roześmiał się
głośno.
 Ach, więc tak chciał dojść do żony Mertingera&  powieóiał głośno prokurator,
a wizja pocałunku zaczęła go znów nieznośnie prześladować.
.
Wieczorem, zaledwie Józef przybył z biura do domu, już w progu powitała go spłakana
Wanda szeregiem baróo niemiłych wiadomości. Opowieóiała najpierw o odwieóinach
jakiegoś robotnika, po których Wik omdlał, następnie o tym, że dla przywrócenia Wika
do przytomności zmuszona była wezwać lekarza, który oświadczył, że jej brat jest zupełnie
nerwowo wyczerpany, że bezwarunkowo powinno się go izolować od coóiennych zajęć,
trosk i kłopotów, a najlepiej wywiezć do Zakopanego, góie w zupełnym spokoju może już
po kilku miesiącach oóyskać równowagę. Lekarz przepisał Wikowi silną dawkę veronalu,
by zapewnić mu sen.
Czerwony błazen 24
Wiadomości te poważnie zaniepokoiły. Józefa. Zdawał on sobie sprawę z tego, że Wik
przeżywa jakiś przykry proces psychologiczny. Przypuszczenia naprowaóały go na to, że
brat doznał jakiegoś bolesnego zawodu miłosnego, który wstrząsnął nim całym, ale nie
sąóił, że zawód ten pociągnie za sobą aż tak fatalne konsekwencje, o jakich przed chwilą
słyszał od Wandy.
Cicho otworzył Józef drzwi i wszedł na palcach do pokoju brata.
Wik po zażyciu veronalu spał snem kamiennym, oddech jego był nierówny i jakby
ciężkim wysiłkiem dla całego organizmu.
Józef podszedł bliżej do łóżka, nachylił się nad bratem. Teraz dopiero zauważył, jak
strasznie Wik się zmienił i zmizerniał. Zdawało się, że twarz Wika zamiast skórą pocią-
gnięta jest delikatnym pergaminem, pod którym nie krąży ani kropla krwi. Usta chorego
były lekko rozchylone i wykrzywione jakimś bolesnym skurczem, policzki zapadły, a koło
oczu utworzyła się gęsta sieć delikatnych zmarszczek. Gdyby nie ciężki oddech, mogłoby
się zdawać, że na łóżku leży człowiek przez lat wiele schorowany, którego duch właśnie
przed chwilą opuścił ciało.
 Co się z tym chłopcem óieje?  myślał Józef, wysuwając się cicho z pokoju. 
Jeśli nawet doznał jakiegoś sercowego zawodu, to w każdym razie nieprawdopodobne jest,
by chłopak młody i jeszcze o tak lekkomyślnym i zmiennym usposobieniu jak Wik, tak
dalece wziął go sobie do serca, by doprowaóił aż do powolnej ruiny organizmu.
Przed goóiną Józef był w głębi duszy jeszcze wielkim przeciwnikiem wyjazdu Wika
za granicę. Uważał, że tkliwa natura brata zbytnio przejęła się jakimś chwilowym niepo-
woóeniem, że niepowoóenie to w dodatku zbytnio przetragizował i zbyt gwałtownie
i zanadto nieoględnie postąpił, zrzekając się posady w ministerstwie i postanawiając wy-
jechać na zawsze z kraju. Teraz jednak Józef pragnął szczerze, by Wik jak najpręóej
wyjechał z Warszawy i znalazł się jak najdalej od swej tajemniczej tragedii. Niezmier-
nie bolało Józefa, że Wik zawsze względem niego otwarty, teraz zasklepił się w swoim
wnętrzu i w żaden sposób nie chce wyjaśnić swej tajemnicy. Józef przypuszczał, że gdy-
by Wik wyspowiadał się przed nim, niewątpliwie doznałby ulgi i pociechy. Namawiać
jednak brata do wyznania Józef nie chciał.
Ciężkie, brzemienne w troskę myśli Józefa przerwała Wanda, przygotowując nakrycie
do kolacji. Zręczna, wiotka jak młoda sarna, szybko poruszała się po jadalni, mimo po-
śpiechu nie potrącając o żaden przedmiot. Rozesłała biały obrus, zręcznie i cicho stawiała
talerze i sztućce. Od czasu do czasu załzawiony wzrok Wandy padał na Józefa i wtedy
spotykała się z jego miękkim, ciepłym spojrzeniem  te dobre, kochane oczy Józefa
przynosiły jej wielką ulgę w żalu i smutku.
Służąca przyniosła kolację. Józef i Wanda jedli w milczeniu i jakby pod przymusem.
Jedno nie chciało się zdraóić przed drugim ze swą troską. Wanda mimo woli jednak
skierowywała swój wzrok ku trzeciemu miejscu przy stole, które óiś było puste, i oczy
jej znowu zaszły łzami. Dłużej nie mogła się powstrzymać i wybuchła głośnym płaczem.
Józef nie mógł jej pocieszyć, sam był zupełnie przybity, czuł, że jakaś straszna tragedia
wdarła się przez ściany do tego spokojnego mieszkania, a nie umiał jej ani znalezć, ani
uchwycić, ani przełamać  był bezradny, bezsilny.
Wanda na chwilę powstrzymała swój żałosny szloch i zwracając pełne oczy łez na
Józefa, spytała:
 Słuchaj Józefie, ty przecież wiesz, jakie nieszczęście dotknęło Wika. Dlaczego wy
taicie to przede mną, dlaczego naraóacie się po innych pokojach, a mnie nie chcecie nic
powieóieć? Przecież nie jestem óieckiem. Sto razy silniej mnie boli, że wiem, iż tu óieje [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • michalrzlso.keep.pl