[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pośrodku pióra cienki rzemyk. Ująwszy jego drugi koniec pozwolił relikwii zawisnąć w
powietrzu. Pomimo zawodzącej wichury pióro obracało się przez chwilę, po czym
znieruchomiało, skierowane końcem w stronę wieżycy.
Tyveris ponuro pokiwał głową, po czym schował relikwię. Po krótkiej chwili ponaglił
swego wierzchowca do cwału.
Zbocze wzgórza było strome i usłane zdradzieckimi obluzowanymi kamieniami.
Tyveris zostawił klacz w bezpiecznej kotlinie i dalej ruszył pieszo. Poluzował miecz w
pochwie, a jego mięśnie napięły się wyczekująco. Nagle lodowaty wicher ucichł i zrobiło się
niewiarygodnie cicho. Zupełnie jakby obserwował go Cyric, władca umarłych, wstrzymując
grobowy oddech i czekajÄ…c na przybycie ofiary.
W końcu dotarł do blizniaczych strażnic znajdujących się po obu stronach głównej
bramy. Wysoko nad nim wznosiła się wieżyca, milcząca i pokryta cieniutką warstewką
śniegu. Pchnął obite metalowymi pasami odrzwia. Otwarły się przy wtórze głośnego
skrzypnięcia zawiasów. Przebiegłszy przez dziedziniec znalazł się przy samej wieży
prostej, masywnej twierdzy zdającej się dosięgać wiszących wysoko na ciemniejącym niebie
chmur.
Wnętrze wieżycy tonęło w mroku. Tyveris przeklął własną głupotę, gdyż nie miał przy
sobie świecy ani lampy. Nagle dostrzegł słabą poświatę. Rozejrzał się w ciemności
poszukując zródła światła i ze zdumieniem stwierdził, iż znajdowało się ono w jego kieszeni.
Wyjął pióro. Lotka emanowała czystym, srebrzystym blaskiem.
Dzięki ci, matko Melisende wyszeptał z gniewnym uśmiechem Tyveris. Wsunął
pióro za pas. Mogło się wydawać, jakby sam Oghma oświetlał mu drogę.
Pierwsze co zobaczył wewnątrz wieżycy, to szkielety. Kamienną posadzkę zaścielały
chropowate kości i patrzące tępo w przestrzeń czaszki. Lodowaty odór zgnilizny, który czuł
owej nocy w komnacie Alamrica, był tu wielekroć silniejszy. Miał nieomal wrażenie, iż fetor
ten wdziera się przez skórę w głąb jego ciała. Niemniej jednak Tyyeris przez większość
swego życia miał do czynienia ze śmiercią. Zwyczajnie zatkał nos i przeszedł przez salę w
stronę kolejnych drzwi. Pod jego stopami kości chrzęściły i obracały się w pył.
Po obu stronach tego łukowato sklepionego wejścia wznosiły się stosy czaszek. Tyveris
ruszył dalej nie zwracając na nie większej uwagi.
Popełnił błąd. W pustych oczodołach czaszki spoczywającej na szczycie stosu rozbłysły
drobne jak łebki szpilek, karmazynowe ogniki, a potem stwór zaczął przerazliwie wrzeszczeć.
Tyyeris w mgnieniu oka dobył miecza i ciął z całej siły. Odłamki kości rozprysnęły się na
wszystkie strony, a krzyk stwora urwał się w jednej chwili, niemniej temu, co się stało, nie
można już było zapobiec. Istoty te nazywano czaszko-strażnikami. Zaklęcie, które je
ożywiało, powstało bardzo dawno temu, stworzone przez księcia Ketherylla z Moonshaes.
Był to jedynie drobny fragment mrocznej magii, która utworzyła koszmarny Pałac Czaszek
Ketherylla, ale jeśli Kelshara potrafiła się nią posługiwać, to znaczy, iż była potężniejsza, niż
Tyveris się spodziewał.
Co gorsza zaś, dzięki czaszko-strażnikowi wiedziała już, że w zamku był intruz.
Zwiatło pióra ukazało, iż po drugiej stronie wejścia znajduje się obszerna, okrągła
komnata, której sklepienie niknie wysoko wśród szarych cieni. W komnacie nie było nic
prócz spiralnych schodów, wznoszących się przy przeciwległej ścianie.
Tyyeris ostrożnie przeszedł przez pokój, a echo odbiło tupot jego obutych stóp na
kamiennej posadzce. Był mniej więcej w połowie drogi do schodów, gdy usłyszał jakiś
dzwięk.
Zaczął się niczym słaby szczęk, ale błyskawicznie zmienił się w ogłuszający klekot.
Tyyeris poczuł, jak coś ociera się o jego szyję, coś ostrego i kłującego. Zaraz potem strużka
krwi pociekła mu po plecach. Dobył miecza i uniósł wzrok, a jego oczy rozszerzyły się w
wyrazie osłupienia.
W powietrzu roiło się od nietoperzy były ich setki, latały niepewnie po całej
komnacie. Wszystkie były martwe. Pomiędzy chudymi, pożółkłymi kośćmi ich skrzydeł
rozciągały się pajęczyny, a w ich pustych oczodołach płonęło to samo upiorne, czerwone
światło, co w orbitach czaszko-strażnika. Otwierały pyszczki w bezgłośnym krzyku, a ich
ostre jak igły zęby błyszczały w magicznym świetle pióra. Tyveris zaklął i zamachnął się na
nietoperza, który podleciał najbliżej niego. Inny zatopił zęby w jego przedramieniu.
Z grymasem obrzydzenia strącił z siebie upiorne stworzenie. Małe kreatury miały
rozedrzeć go na strzępy, przy czym każde mogło zaatakować i ugryzć go tylko raz.
Zawył z wściekłości i okręcił się dziko na pięcie, zataczając swym mieczem zabójczy
łuk. Tuzin szkieletonietoperzy zmienił się w chmurę kościstego pyłu, gdy dosięgło ich ostrze
miecza.
Mimo to jednak nieumarłe nietoperze nadal zaciekle atakowały i latały wokół niego.
Strużki krwi ściekały kreto po twarzy Tyverisa, a jego szyję i ramiona pokrywały niezliczone
rany od ukąszeń. Z każdym kolejnym dęciem ginęło coraz więcej potworów, rozsypując się w
chmurę pyłu i sproszkowanych kości. Powietrze było gęste od kurzu, dławiło, ale on ani na
chwilę nie przerywał zadawania rytmicznych, potężnych, zamaszystych ciosów.
W końcu w komnacie zapanowała cisza tylko jeden, ostatni nietoperz-szkielet miotał
się bezradnie na ziemi. Tyveris zmiażdżył go pod butem i ruszył w stronę schodów.
Kusiło go, by zawołać: Idę po ciebie, Kelsharo ale nie było takiej potrzeby.
Czarodziejka wiedziała. Ruszył na górę po szerokich, kamiennych stopniach, trzymając w
prawym ręku uniesiony do ciosu miecz. U szczytu schodów zaczynał się długi korytarz, na
końcu którego znajdowały się drzwi. Po obu stronach korytarza stały pionowo, odwrócone
twarzami do siebie, z wyglądu stare, kamienne sarkofagi. W pokrywach trumien widniały
płaskorzezby masek śmierci podobizny znajdujących się wewnątrz zmarłych. Oczy z lapis
lazuli i onyksu wpatrywały się złowieszczo w wojownika. Kamienne usta wy-krzywione w
drwiącym, okrutnym grymasie zdawały się zeń szydzić. Odpowiedział im tym samym i ruszył
wzdłuż korytarza. Gdy Tyyeris mijał pierwszą parę sarkofagów, poczuł, że jedna z płyt ugina
się pod jego ciężarem. Głośne szczęknięcie odbiło się od ścian korytarza, gdy uruchomiony
został jakiś niewidoczny mechanizm.
Na szczęście nie stracił ani chwili na zastanawianie się, co powinien zrobić w tej sytuacji.
Rzucił się szczupakiem do przodu w tej samej chwili, gdy połyskujące ostrza wyprysnęły z
ust dwóch masek śmierci po obu jego stronach. Ostrza zetknęły się z głośnym brzękiem tuż za
jego głową.
Impet skoku pchnął go dalej, poza drugą parę sarkofagów. Spodziewając się, że kolejna
para ostrzy wystrzeli z ust masek śmierci, skulił się. Ruch ten o mało nie kosztował go życie,
gdyż tym razem ostrza wyłoniły się z otworów ukrytych na wysokości kolan. Tyveris ledwo
zdążył przeskoczyć ponad nimi, zanim zderzyły się przy wtórze metalicznego szczęku.
Pognał przez korytarz, a kolejne ostrza przecinały powietrze tuż za jego plecami.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]