[ Pobierz całość w formacie PDF ]
"Tak naprawdę to oddają nam wielką przysługę, bo tam zostają wszyscy, którzy są zdolni porzucić w
biedzie swoich najlepszych przyjaciół...".
Berta gładziła głowę dziewczyny. Czuła, że w duszy Chantal Dobro i Zło prowadzą walkę bez wytchnienia.
- Idz do lasu. Może przyroda podpowie ci jakieś szczęśliwe rozwiązanie. Mam bowiem dziwne
przeczucie, że jesteś skłonna porzucić przyjaciół i nasz mały raj otoczony górami.
- Mylisz się, Berto. Należysz do innego pokolenia. W moich żyłach płynie mniej krwi złoczyńców, którzy
kiedyś zamieszkiwali Yiscos. Ludzie stąd mają swoją godność. Jeśli ją tracą, tracą też zaufa nie do siebie
nawzajem. A kiedy tracą zaufanie, zaczynają się bać.
- Dobrze już, nie mam racji. Mimo to zrób, co mówię: idz i posłuchaj przyrody.
Chantal odeszła. Berta próbowała przywołać męża do porządku. Była dorosła, więcej, była w podeszłym
wieku i nikt nie powinien jej przery-wać, gdy próbowała dawać rady młodym. Nauczyła się już troszczyć o
siebie, a teraz musiała dbać o swoje Yiscos.
Mąż prosił, by była ostrożna. Aby nie dawała zbyt wielu rad dziewczynie, bo niewiadome, dokąd może
doprowadzić cała ta historia.
Berta była zaskoczona. Sądziła, że zmarli wiedzą wszystko. Czy to nie on ostrzegł ją przed zbliżającym się
niebezpieczeństwem? Bez wątpienia się zestarzał i oprócz jedzenia zupy zawsze tą samą łyżką, zaczynał
mieć inne dziwactwa.
Mąż odrzekł, że to ona się zestarzała, bo dla zmarłych czas przestaje płynąć. I chociaż wiedzą nieco więcej
niż żywi, to potrzeba im trochę czasu, nim wejdą do siedziby wyższych aniołów. On zmarł stosunkowo
niedawno (minęło raptem piętnaście lat od jego śmierci), musi się jeszcze wiele nauczyć, choć już dzisiaj
mógł jej udzielić wielu pomocnych rad.
Berta ciekawa była, czy siedlisko wyższych aniołów jest piękne i przytulne. Mąż odpowiedział jej, że
powinna odsunąć żarty na bok i skupić energię na ratowaniu Yiscos. Nie było to dla niego szczególnie
istotne, w końcu już umarł i nigdy do Yiscos nie wróci. Niewiele wiedział na temat reinkarnacji - słyszał
tylko, że była możliwa, a w takim przypadku pragnął ponownie się narodzić nie tutaj, lecz w jakimś
nieznanym miejscu. Yiscos interesowało go o tyle, że pragnął, by jego żona dożyła tutaj w spokoju swoich
dni.
"O mnie się nie martw - pomyślała Berta. - Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy".
Mąż nie dawał za wygraną. Był zdania, że Berta musi coś zrobić. Gdyby Zło zwyciężyło, nawet w tak małej
i zapomnianej mieścinie jak Yiscos, mogłoby rozprzestrzenić się po całej dolinie, okolicach, po kraju, po
lądach i oceanach - po całym świecie.
Choć Yiscos liczyło dwustu osiemdziesięciu jeden mieszkańców, z których Chantal była najmłodsza, a
Berta najstarsza, tak naprawdę rządziło nim sześć osób: właścicielka hotelu, dbająca oturystów; ksiądz
proboszcz, sprawujący pieczę nad duszami; burmistrz, rękojmia prawa; pani burmistrzowa, mająca duży
wpływ na męża i jego decyzje; kowal pogryziony przez przeklętego wilka icudownie ocalały oraz bogaty
ziemianin, właści ciel większości terenów w okolicy. To właśnie on
był przeciwny budowie placu zabaw dla dzieci, ży wiąc nadzieję, że za jakiś czas dobrze sprzeda tę ziemię,
gdyż doskonale nadawała się pod budowę luksusowych rezydencji.
Pozostałych mieszkańców niewiele obchodziło, co się dzieje w mieście, dopóki mogli paść swoje owce,
zbierać pszenicę i dopóki mieli co włożyć do garnka. Bywali w hotelowym barze, chodzili na mszę co
niedziela, przestrzegali prawa, naprawiali narzędzia w kuzni i od czasu do czasu kupowali jakiś skrawek
Å‚Ä…ki.
Ziemianin nigdy nie chodził do baru. Dowiedział się o całej historii od swojej pracownicy. Spędziła w barze
ów pamiętny wieczór i wyszła z wypiekami na twarzy. Gość hotelowy zdawał się człowiekiem majętnym,
wpadł jej więc do głowy pomysł, by go uwieść, mieć z nim dziecko i tym sposobem zdobyć choć część jego
fortuny. Zaniepokojony przyszłością, albo raczej tym, że historia pan-- ny Prym może roznieść się po
okolicy i odstraszyć od Yiscos myśliwych i turystów, ziemianin zwołał walne zebranie. W czasie gdy
Chantal szła do lasu, nieznajomy odbywał swój tajemniczy spacer, a Berta rozprawiała z mężem, grupa
tutejszych notabli zasiadła na naradę w zakrystii kościoła. Jako pierwszy głos zabrał właściciel ziemski:
-Powinniśmy natychmiast wezwać policję.
Przecież to jasne jak słońce, że nie ma żadnego zło ta, a moim zdaniem ten człowiek próbuje uwieść moją
pracownicÄ™.
- Nie wiesz, o czym mówisz, bo ciebie tam wte dy nie było - żachnął się burmistrz. - To złoto istnie je.
Panna Prym nie wystawiałaby na szwank swojej reputacji bez jakiegoś konkretnego dowodu. Ale to nic nie
zmienia, rzeczywiście powinniśmy wezwać policję. Nieznajomy jest pewnie poszukiwanym bandytą i
próbuje u nas ukryć swój łup. Jeśli doniesiemy na niego policji, nagroda nas nie minie.
- Ależ to absurd! - odezwała się żona burmistrza. - Bandyta starałby się być bardziej dyskretny.
-Tak czy inaczej musimy wezwać policję.
Co do tego wszyscy byli jednomyślni. Ksiądz podał wino, aby załagodzić nieco nastroje, lecz powstał nowy
problem: co powiedzieć policji, skoro tak naprawdę nie mieli żadnych dowodów przeciwko nieznajomemu.
Najprawdopodobniej cała ta sprawa skończy się aresztowaniem panny Prym za podżeganie do zbrodni.
-Jedynym dowodem jest złoto. Bez złota niewiele wskóramy.
To było oczywiste. Ale gdzie jest to złoto? Widziała je tylko jedna osoba i nawet ona nie miała pojęcia,
gdzie zostało ukryte.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]