[ Pobierz całość w formacie PDF ]

samą księgę przeglądał Klayth. W danej chwili Merlot odczytywał te same zapisy.
Tu znajdował się klucz do całej intrygi, przebiegle zamaskowanej i perfekcyjnie
wprowadzonej w życie. Czarodziej nie mógł uwierzyć w arogancję typa, który
własnoręcznie parafował wszystkie te złowieszcze decyzje.
Snydewinder w ciągu ostatnich trzynastu lat zatwierdził ponad dwieście zwol-
nień pracowników zamku, umożliwiając tym samym swój awans na stanowiska
głównego doradcy strategicznego, głównego księgowego, doradcy podatkowego,
lorda kanclerza, nauczyciela i tak dalej, by wymienić tylko niektóre.
W krótkim czasie zdołał zmanipulować oraz usunąć zatrudnionych w zamku
ludzi i posiadł tym samym możliwość dokładnego dyktowania królowi, co ma
zrobić. Nie było nikogo, kto mógłby zaprotestować. Merlot wciąż potrzebował
odpowiedzi. Trapiły go dwa kluczowe pytania:
Skąd wziął się Snydewinder? I z jakiego powodu dążył do władzy w Rhyngill?
Wiedział, gdzie znalezć odpowiedzi, i że Arbutus po swojej wizycie u gołębi
prawdopodobnie potwierdzi jego przypuszczenia. Wygłodniały O szst obserwo-
wał, jak Merlot odkłada księgę na półkę.
 Proszę! Jedzenia potrzebuję!  zaskomlał.
Czarodziej wybrał jakiś nieszkodliwy romans, podniósł mola i włożył go do
kieszeni wraz z książką.
 Jedzonko. Baw się dobrze, przyjemnego trawienia, mój mały zielony przy-
jacielu! Bon appetit, czyż nie?  powiedział, ruszając ku spichlerzom.
Arbutus delikatnie osiadł na melodyjnym ramieniu czarodzieja.
187
 A ty powiedz mi  ciÄ…gnÄ…Å‚ Merlot  co mieli ci do przekazania twoi
podniebni kuzyni? Tylko nie mów, że  gruchu, gruchu .
* * *
Snydewinder bełkotał z ożywieniem. Jego wyobraznia pracowała na najwyż-
szych obrotach, napędzana wysokooktanową perspektywą zadawania bólu czte-
rem korzącym się przed nim jeńcom. Szli w dół korytarzem, potem schodzili
po schodach, z których spadli, potknąwszy się o coś w słabym świetle pochodni
strażników. Wciąż w dół, w dół i w dół. Obecnie znajdowali się znacznie poniżej
poziomu gruntu.
 Ruszać się!  wrzasnął Snydewinder.  Mam mnóstwo rzeczy do zrobie-
nia przed świtem! Noże trzeba naostrzyć, żelazo rozgrzać do białości, szubieni-
cÄ™. . .
 Zamknij siÄ™, zamknij siÄ™!  krzyknÄ…Å‚ wyzywajÄ…co Beczka.  NaprawdÄ™
nie musisz tego wygadywać!  Objął Cukinię ramieniem.
 Ojej, czyż to nie słodziutkie?  zadrwił lord kanclerz, który odzyskał już
dawny temperament.  Przestańcie! Nie życzę sobie niczego w tym rodzaju, kie-
dy jesteście moimi więzniami!  szydził z nich zza potężnych pleców Matusza.
Cukinia była bliska łez.
 Nie uważacie, że  ucieleśnienie to dobre słowo?  dumał Snydewinder
na głos, gdy zbliżali się do lochów.  A  uwięzienie albo  zadawanie , wiecie,
na przykład bólu!?  piszczał obłąkańczo w drżącym świetle pochodni.
Firkin zacisnął zęby i pięści.
 Osobiście  ciągnął lord kanclerz  zawsze lubiłem brzmienie słowa. . .
 powieszenie ! Che! Brzmi tak. . . ostatecznie, nie uważacie?
To było dla Cukini zbyt wiele, rozpłakała się. Wciąż szli naprzód, powłócząc
nogami. Snydewinder zatarł ręce, jego skórzane odzienie zaskrzypiało złowiesz-
czo.
 Widzę, że będę miał z waszą czwórką mnóstwo uciechy. Dam wam lek-
cję: nigdy nie zadzierajcie ze mną lub królem Rhyngill, bo damy wam w kość.
I to jak!  Wybuchnął donośnym śmiechem, a właściwie okrutnym piskliwym
zawodzeniem tchórzliwego sadysty, który uwielbia to, co robi.
Firkin odważył się rozejrzeć wokół. Zadumał się nad czymś, co właśnie wy-
msknęło się Snydewinderowi. Policzył szybko. Cztery!
Nagle zdał sobie sprawę, że od momentu schwytania myślał wyłącznie o so-
bie. Ja! Ratujcie Mnie!
188
Gdzie podzieli się Merlot z Arbutusem? Nie zauważył, jak odchodzili. Nagle
Firkin poczuł wszechogarniający wstyd. Czarodziej mógł się zgubić, być ranny,
a nawet mart. . .
 No i jesteśmy  pisnął Snydewinder, gdy dotarli do ostrego zakrętu
w mrocznym korytarzu.  Nareszcie w domu!  Przebiegł przez rzadko uży-
wany loch, otwierając drzwi cel. Małe, czarne, połyskliwe stworzonka rozbiegły
się na wszystkie strony. Wiedziały, co robią. Snydewinder zaśmiał się okrutnie.
 Prosimy, prosimy, apartamenty czekają.  W ciemności jego oczy lśniły
szaleństwem, jak nocą rtęć na plamie ropy.
W celach unosił się zapach wilgoci. Zciany pokrywał dywan z pleśni, w świe-
tle pochodni połyskujący zielonkawo i pomarańczowo. Młode stalaktyty na ka-
miennym suficie przypominały lśniące guzki, a w co suchszych rogach czaiły się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • michalrzlso.keep.pl