[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pan Teofil, mój sąsiad, który w negliżu sobie pozwala mnie odwiedzać, co mu się
przebacza, bo pracowity bardzo, nie ma czasu się ubierać.
A! pewnie! odparł pan Teofil z kolegami nie robi się ceremonii.
Pierwszy raz z bliska widział chorążyc tego kolegę. Był to młodzieniec silny, zdrów,
szerokich ramion, rozkwitły bujno, z twarzą nie tak piękną jak rozumną, ale razem wiejącą
zawczesnym chłodem. Na wygładzonym czole, w spojrzeniu jasnym i sięgającym do głębi
malowało się pojęcie łatwe, inteligencja żywa, lecz jakby przedwczesną starością zwiędła. Poezji
młodości, jaką ma każda prawie twarz w tym wieku, jaki miał Teofil, nie było śladu W nim. Starła
ją nieubłagana walka z losem, zawczesne pojednanie się z rzeczywistością czy samo dziwne
wewnętrzne usposobienie człowieka, który nie musiał nawet czuć potrzeby uciekania się do
żadnych ideałów dla ukraszenia sobie życia.
Było w nim coś rubaszno-żołnierskiego, coś, co zowią chłopskim, szedł po świecie pewien
swej siły i nie wątpiąc, że nad nim zapanuje. Aagodności i przymilania się nie było w nim znaku,
raczej umyślnie przybrana szorstkość i wyraz siły stojącej do popisu.
Z Ewarystem przywitał się dosyć obojętnie i poufale, tak samo i z Zonią, z którą zdawał się
obchodzić nie tak, jakby z kobietą należało.
Siadł zaraz w krześle rzucając na stolik czapeczkę i paląc dalej cygaro. Zonia była jakby
zakłopotana tą poufałością zbytnią, z którą się u niej rozsiadał jak w domu, ale wprędce przyszła do
siebie i zwróciła się z rozmową do Ewarysta. Pan Teofil mięszał się do niej półsłowami szyderskimi
z jakąś wyższością trochę dziwaczną.
W ogóle nie był to człowiek wstrętliwy, mimo gburo- watej swej powierzchowności,
zdawało się, że nań rachować było można i że pod tą powłoką chropawą było i serce poczciwe, i
umysł zdrowo rozwinięty. Ewaryst mógł sobie łatwo wytłomaczyć przewagę jego nad Zonią
poczuciem siły, jaką %7łmudzin objawiał. Obcując z nim, potrzeba było albo mu się poddać, lub go
podbić, a ostatnie musiało być równie trudnym dla serca, jak dla ducha, bo Zagajło miał w sobie
coś, co go do panowania nad drugimi wyznaczało.
Mówił z taką śmiałością i siłą przekonań, iż spór z nim wieść było próżnym. W równym
wieku z Ewarystem, obchodził się z nim jakby z młokosem, z góry nań spoglądając. Z Zoni
pozwalał sobie żartów delikatnych, ale tak dla niej nieprzyjemnych, że ciągle rumienić się i
niecierpliwić musiała.
Rozmowa o sprawach ogólnych wywołała z jego strony surowe krytyki wszystkiego, o co
potrącono, nie przebaczał ani nauczycielom, ani współuczniom. Mówił zwięzle, stanowczo i prawie
nie chcąc słuchać opozycji. Zonia z widocznym niepokojem słuchała go, patrząc, jakie wrażenie
czyni na Ewaryście, który więcej mu dawał mówić, niż sam się odzywał.
Wspomniano coś o Jewłaszewskim.
Komediant! zawołał Zagajło skończył jak oni wszyscy, schowawszy się za kulisy.
Nigdy nie byłem wielkim jego wielbicielem, bo często cały wieczór go słuchając, gdym
kwintesencją chciał wycisnąć z tego, co wygłaszał z taką prozopopeją, kropli nie wydusiłem z tego
próchna.
U mnie człowiek jest w czynie, a słowo!... to zdawkowa moneta tych, którzy grubej nie
majÄ….
Widząc, że gościa tego, który tu był jak w domu, nie przesiedzi i z Zonią się już nie będzie
mógł rozmówić, chorążyc pożegnał ją, zostawując pana Teofila, który wołał służącej właśnie, aby
podawała herbatę.
Całe obejście się jego u Zoni rażące było jakąś samowolą zbyteczną, którą ona znosiła bez
szemrania. Czasem tylko brwi się jej ściągały i sznurowały usta, jakby chciała wybuchnąć, lecz
wprędce siła tego człowieka brała górę.
Z przykrym wrażeniem, które zawsze wynosił z sobą, ile razy Zonię widział, powrócił pan
Ewaryst do domu. Niewymowny żal tej zbłąkanej dziewczyny nie dał mu długo niczym się zająć.
Myślał, wzdychał i znużony tym dumaniem bezowocowym, wziął się do jedynego lekarstwa,
którego zwykł był używać, gdy mu co dolegało. Zasiadł do książek i pracy.
Wieczór już był pózny, dzień jesienny, ciepły i piękny. Noc nadeszła niepostrzeżona, a jej
cisza nadto sprzyjała pracy, którą był zajęty Ewaryst, by mu się ją chciało przerywać.
Pozbył się natrętnych myśli, zatopił cały w swych studiach i ani zważał, jak zegarek na
kominie stojący wybił północ. W domu wszystko już, jeśli nie spało, to się uciszyło. Okno jego
pokoju otwarte wychodziło na ulicę, w której głuche milczenie małego miasteczka ledwie kiedy
niekiedy krok spóznionego przechodnia przerywał, zbliżając się i ginąc potem w oddali.
Około pierwszej było, gdy wśród tego uśpienia niezwyczajny jakiś szmer z ulicy uderzył
jego ucho. Szedł ktoś, a raczej biegł krokiem nierównym, przerywanym, pośpiesznym, to
omdlewającym. Coś jak jęk głuchy, głos stłumiony na wpół płaczem odezwał się też u drzwi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]