[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie znam Toczyskiego.
- Ażesz! Lauber wie, kim byłeś.
- Nie znam Laubera.
- Opowiadałeś Przybylskiemu, że przyjechałeś, aby objąć rządy.
- Niczego takiego nie mówiłem Przybylskiemu.
- To o czym mu gadałeś, kiedyście jadali razem obiady?
- Rozmawiałem z nim, jak się zwykło rozmawiać przy stole.
- On mówi inaczej.
- To nieprawda!
- Małczat! Co ja mówię, to wszystko prawda! - uderzył pięścią w stół. - Tamci zeznali,
że ty główny buntowszczyk.
- To nieprawda!
- A ja ci mówię, Traugutt, abyś się lepiej przyznał. Potrafimy z gierojów takich jak ty
zrobić o, takich malutkich, rozumiesz? Będziesz jeszcze gadać, jak oni wszyscy. Chcesz
popróbować, a? No, gadaj! Słyszysz?
- SÅ‚yszÄ™, ale nie mam nic do powiedzenia.
Znowu wszyscy audytorzy wybuchnęli krzykami. Bili pięściami w stół, zrywali się
z miejsc, wygrażali więzniowi. Któryś plunął na niego. Byli czerwoni, wściekli. Teraz o nic
nie pytali, tylko obrzucali Traugutta wymysłami. Trwało to dobrych kilka minut. Znowu
uciszył ich Tuchołka.
- Nie chcesz gadać, a? Nu, haraszo. Myślisz, że ty gieroj. A ty gawno! Widzielim już
takich gierojów, co potem skamlali. Wyśpiewasz wszystko. - Obrócił się do Zdanowicza: -
Maksym Maksymowicz, zaczniemy od piwniczki, a?
- Nu, spróbujemy piwniczkę.
- Skruszeje jak zajczyk - zaśmiał się któryś z audytorów.
- A nie skruszeje w piwniczce - powiedział Zdanowicz - to znajdziemy inne sposobiki.
U mnie jak w bazarze.
- Uch, czort z tego Zdanowicza! - zachichotał któryś z audytorów.
- Nu, tak brać go do karceru - zdecydował Tuchołka. - On prowodyr wszystkich
buntowszczyków, to do tego na samym dole.
14
Cela była mała i płytka. Oświecał ją blask latarni palącej się na korytarzu, od którego
oddzielona była kratą. Po korytarzu spacerował wartownik. Jedynym znajdującym się w celi
przedmiotem był śmierdzący kibel. Dnie i noce przemieszały się; poznać je można było tylko
po tym, że podczas nocnej zmiany wartowników odchodzący ze swej służby żołnierz
wstawiał do celi zydel bez oparcia. Gdy w parę godzin pózniej odbywała się nowa zmiana,
zydel zabierano z powrotem. Przez te kilka godzin można było próbować drzemać na
siedząco, odwracając głowę od światła. Ale nawet wtedy panujące w lochu zimno płoszyło
sen. Kiedy go sprowadzono do lochu, na dworze świeciło kwietniowe słońce; tu jednak
panowała zima. Wartownik chodząc zabijał rękami i przytupywał nogami w grubych
buciorach. Klął więzniów, przez których musiał pełnić służbę w tej zimnicy. Niektórzy
wartownicy ze złości budzili śpiących. Kamienna podłoga cel była wilgotna. Na ścianach
widać było ciemne zacieki. Czasami po murze spływały lśniące strugi. Więzień kulił się na
zydlu. Podkładał pod siebie nogi, o ile tylko na to pozwalał łańcuch. Ani na chwilę nie
przestawał dygotać. Kiedy rano zabierano mu stołek, otrzymywał jednocześnie kubek wody
i skibkę chleba. To było pożywienie na całą dobę. Głód nie pozwalał mu odkładać jedzenia na
pózniej: połykał od razu otrzymaną porcję. Pozbawiony stołka próbował chodzić. Szybko
jednak czuł się zmęczony. Wtedy stał oparty o ścianę lub uczepiony kraty. Czas wlókł się,
wystukiwany kroplami spadającej ze sklepienia wody. W celach wybuchały okrzyki:
Puśćcie! Dosyć! Moje dzieci! Moja matka! Puśćcie! Boże! Boże Czasami ktoś łkał, czasami
w szaleńczym porywie szarpał kratę. Rozlegały się także wybuchy nieprzytomnego śmiechu
lub zawzięte przekleństwa. Wartownicy chodzili, jakby tego nie słyszeli. Widocznie nie
wolno im było odzywać się do więzniów. Ale czasami któryś mówił: Ej, spokojnie,
spokojnie. Co się tak szarpiesz? Siły stracisz... Nie trzeba się było buntować. Powiedz, o co
ciÄ™ pytajÄ…, to ciÄ™ puszczÄ… stÄ…d...
Co pewien czas zjawiał się podoficer inspekcyjny. Szedł wzdłuż krat zamykających
cele. Kiedy zobaczył, że któryś z więzniów położył się na ziemi, szarpał go za łańcuch.
Wstawaj! - krzyczał. - Nie lzia leżeć. Prykaz jest, aby nie leżeć. Chcesz poleżeć - gadaj!
Stracił rachubę czasu i nie wiedział już, od kiedy tu siedzi. Musiało to być długo, bo
w sąsiednich celach pozmieniali się ludzie. Za każdym razem, gdy miano kogoś zabierać
z lochu, schodził oficer z kilku żołnierzami. Wśród krzyków otwierano z łoskotem kratę,
wywoływano więznia. Jego towarzysze słyszeli, jak stąpał niepewnie, wlokąc za sobą
łańcuch. Niektórych wołano na próżno: ludzie nie mieli sił, aby powstać. Tych wynoszono.
Za każdym zjawieniem się w lochu oficer podchodził do jego celi. Przyglądał mu się przez
chwilę przez kratę. Potem pytał: No, pan, przyznasz się? Odpowiadał: Nie mam do
czego . Oficer kręcił głową. Zażarty Polak - mówił. Odchodził. Znowu piwnicę ogarniała
cisza, znaczona stukaniem kropel wody. Wartownik chodził miarowo. %7łółty blask lampy kłuł
oczy. Ludzie, którzy ucichli, zaczynali znowu krzyczeć. Ciało było osłabłe, nogi uginały się
same. Chwilami półprzytomnie zawisał na kracie.
W końcu tak osłabł, że mimo krzyków inspekcyjnego podoficera leżał cały czas na
ziemi. Od mokrych kamieni zimno zdawało się wstępować w ciało. Musiał mieć gorączkę.
W głowie szumiało niby skrzydła wiatraka. Tracił przytomność. Odzyskawszy ją, umacniał
się na nowo w postanowieniu: nie pozwolić sobie na myślenie o swoich! Jeżeli zacznę o nich
myśleć, opanuje mnie taka tęsknota, że zacznę wyć jak tamci. Nie, nie, nie... Zachować
spokój, nic nie myśleć, przyjmować cierpienie jako wykup. Wykup? Za co? - pytał sam
siebie. Tracił wątek własnych myśli. Za kłamstwo - odpowiadał sobie. Za jakie kłamstwo? Na
to już nie umiał odpowiedzieć. Wiedział tylko jedno, że jeżeli było jakieś kłamstwo, to
dlatego że nie potrafił inaczej. Próbował się modlić. Bez przerwy powtarzał słowa modlitwy.
Ale te słowa plątały się. Nie wiedział, kiedy zamierały na ustach. Zaciskając z całych sił
dłonie, zmuszał się do powtarzania: Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna... Każdą Zdrowaśkę
ofiarowywał za kogoś: za tych, którzy byli obok w celach, za wartowników, za swych
sędziów...
W końcu wszystko zniknęło. Kiedy oprzytomniał, latarnia stała tuż obok jego twarzy.
Leżał na ziemi, a nad nim pochylali się ludzie. O coś go pytali, ale on nie od razu zrozumiał,
czego od niego chcą. Przytomność wracała powoli. W końcu podniesiono go, położno na
noszach. Oficer, który zwracał się do niego za każdym razem, pytał: Po co tak było, pan
Traugutt? Zamiast odpowiedzi uśmiechnął się lekko. W głosie pytającego odczuł
współczucie. Oficer wołał na niosących: Bieritie go! Ostrożnie!
Niesiono go po schodach w górę. Odczuwał zawrót głowy. Kiedy znalazł się o piętro
wyżej, uderzył boleśnie jego oczy blask dnia. Był to ból, jakby go śmignięto batem przez
twarz. %7łołnierze, którzy go nieśli, powoli wykręcali na wąskich schodach. W pewnej chwili
nosze mijały się z idącymi z góry strażnikami, którzy prowadzili dziewczynę. Szła między
[ Pobierz całość w formacie PDF ]